czwartek, 3 grudnia 2009

Czarny punkt

Nienawidzę, po prostu nienawidzę skrzyżowania przy którym mieszkamy ze Słońcem.
Przez ten okres kilku lat jak tu mieszkamy naoglądałem się więcej wypadków niż przez całe życie. Środek cholernego miasta, kamery policyjne zainstalowane, światła, znaki a co chwilę jakiś bałwan jedzie z rykiem silnika łamiąc wszystkie przepisy.
Najgorszy jest ten huk i pisk opon hamujących samochodów, to jest nawet gorsze niż później sam widok rozbitych aut. Aut, które na tym skrzyżowaniu rozbijają się średnio raz w miesiącu. W ciągu ostatnich 2 tygodni jednak były już dwa poważne wypadki, najpierw motocyklista wpadł na samochód (przeżył) a wczoraj srebrny mercedes potrącił pieszego na przejściu (na szczęście też przeżył, ale jak pisały gazety jest w stanie ciężkim).
Sam widok jak zawsze makabryczny, zwinięte ciało chłopaka na chodniku (krew na chodniku jest do dziś widoczna) a w szybie mercedesa dziura po głowie chłopaka. Nienakurwawidzę tego skrzyżowania.

I ta świadomość, że Piter za kilka lat zacznie chodzić tędy samemu do szkoły. Jak mu wytłumaczyć, że ma uważać, nie przebiegać na czerwonym ani nawet na migającym zielonym bo debile niejednokrotnie wjeżdżają już na czerwonym świetle? Jak mu wytłumaczyć, że musi stać dwa metry od krawężnika? (kiedyś był taki wypadek gdzie samochód wjechał na chodnik przy przejściu, na szczęście nikogo tam wtedy nie było).
Nie wiem jak ale musimy się stąd wyprowadzić zanim dziecko podrośnie. Gdzieś na zadupie gdzie nic nie jeździ a przynajmniej gdzie nie jeżdżą idioci na motocyklach i dresiarze w mercedesach.

Na razie postanowiłem doprowadzić do postawienia tu cholernego czarnego punktu. Nie wiem ile mi to zajmie i czy wygram ja czy nasze wspaniałe biurokratyczne państwo ale muszę spróbować. Jak nie uda się elektronicznie załatwić to mam zamiar pisać do nich pisma, przynajmniej bedą musieli odpowiadać na nie. Na razie sie dowiedziałem, że:

Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad jako kryterium zakwalifikowania odcinka drogi jako "czarny punkt" przyjęła kryterium statystyczne. Jeśli na odcinku drogi wydarzyło się:

  • 12 lub więcej wypadków na 1 km drogi w ciągu trzech ostatnich lat,
  • 5 lub więcej wypadków na 1 km drogi w jednym z ostatnich trzech lat,

to odcinek ten uznawany jest za szczególnie niebezpieczny.

Napisałem też e-mail z prośbą o informację jak należy taki wniosek złożyć, po jakości strony internetowej GDDKiA raczej nie spodziewam się reakcji (tutaj) ale jak nie dostanę to wyślę im pismo, zadzwonię, popytam, pomęczę może się uda. W końcu sami się chwalą, że ustawienie takiego znaku zmniejsza ilość wypadków.

Powalczymy. Zobaczymy.

KKDK
InnaM - P. to strasznie mądry facet :). Dziś zobaczył mnie w nowych spodniach odwrócił się do mamy, poklepał po swoich spodenkach i mówi 'tata'. Co znaczy, że Tata ma nowe spodnie :)

Codziejnik - Nasz P. też magazynuje w pralce różne skarby. Kochany szkrab :)

niedziela, 29 listopada 2009

88.0

"Kiedy powiem sobie dość?"

Już.
Właśnie teraz sobie to powiedziałem. Ważę 88 kg czyli "dość tego". Pamiętam się z czasów 82-83 i do tego muszę wrócić. Od jutra bieganko (chyba, że będzie padać) i trzeba się nieco bardziej zaktywizować. Koszykówka raz na 2 tygodnie to z całą pewnością za mało. Bebech mi taki urósł, że szkoda gadać. Piter przy mnie to pestka, a jak wiadomo dzieci mają duże brzuszki z natury.

Swoją drogą P. waży już 11,7 kg i muszę powiedzieć, że ręce trochę bolą przy dłuższym noszeniu.
Na całe szczęście mały bardziej się garnie do łażenia niż noszenia, z tym że jak zaczyna chodzić to nie zawsze tam gdzie rodzice chcą (w zasadzie to prawie nigdy nie idzie tam gdzie chcemy).
Poza tym zaczyna już mówić "mama", "tata" na siebie "tutu" na motylka "momo" na sowę "uuu" na pieska "ff ff" na kotka "iii" a na myszkę "iii". Na myszkę tak samo jak na kotka tylko cieniej.
To oczywiście tylko nieliczne przykłady z repertuaru, który z dnia na dzień staje się coraz większy i Piter coraz bardziej komunikuje swoje potrzeby. Nie są to tez już tylko potrzeby że głodny, że śpiący czy że ma mokro. Potrafi pokazać nam na przykład, że się nudzi, albo czasami jak coś robi źle i usłyszy od nas sprzeciw to stoi i udaje że nie słyszy. Przykładowo, cały czas zabraniamy mu kręcić pokrętłem w pralce, żeby jej nie włączał. Jak tylko się do tego dorwie a my mu zabronimy to stoi przy tym pokrętle, niby nic nie robi, ale co chwila próbuje podnieść rękę do pokrętła. Słyszy wtedy nasze "nie", na co opuszcza rękę ale nadal stoi przy pralce nie patrząc na nas.
A jak go odstawiamy od pralki to PiW czyli Płacz i Wrzask.

KKDK
InnaM - Dlaczego? aż tak słabe zdanie masz o nas 'gorylach' :)

poniedziałek, 23 listopada 2009

Grupa

GoldenLine. Generalnie lubię ten portal, na kilku grupach dowiedziałem się kilku ciekawych rzeczy, na innych coś tam komuś podpowiedziałem i się ucieszył na jeszcze innych podpowiedziałem i zostałem zbesztany. Normalka ale generalnie z wiedzą jestem na plus.

Ostatnio przez przypadek znalazłem grupę, która mnie zaintrygowała tak więc się dopisałem do niej, a ściślej mówiąc zgłosiłem sie do dopisania i czekałem na autoryzację przez administratora grupy. Pomyślałem nawet, że pewnie admin pilnuje, żeby grupa facetów była tylko dla facetów albo ma jakieś inne specjalne kryteria.
Po dwóch dniach weryfikacji w końcu zostałem przyjęty. Z drżeniem myszki wchodze do tego 'królestwa' facetów i widzę tematy dyskusji:
  • to jakie te cycki powinny byc?
  • pijaństwo w weekend
  • Ile razy facet może?
  • Penis z próbówki
i moje ulubione:
  • Skąd się biorą kłaki w pępku
Wypisałem się. Zbyt 'grubo' jak dla mnie.



KKDK
InnaM - są takie - zapewniam. Ale nie spisane przez nikogo, zresztą to tylko wycinek Żelaznych zasad

Codziejnik - nie twierdzę, że jest inaczej, faceci też nie tylko na piwo czasem pójdą na 'zakupy'

czwartek, 19 listopada 2009

Piwo

Facet musi - po prostu musi - czasem pójść na piwo.
To tak jak z kobietami, które czasem muszą pójść do sklepu kupić coś sobie. Facet nic sobie nie musi kupować, za to musi się czasem z kolegami na piwie spotkać. Nie wiem czy mamy to w genach, czy tak po prostu tradycja każe ale... tak trzeba.

Tym razem jak wychodziłem Słońce mnie zaskoczyło. Było to pierwsze moje wyście na piwo z kolegami kiedy Słoneczko moje nie robiło, żadnych - podkreślę jeszcze raz ŻADNYCH - problemów. Po porostu powiedziałem parę dni wcześniej, że idę i poszedłem. Bez aluzji, wypominań, nic a naprawdę szykowałem się na ciężką przeprawę bo nie tak dawno byłem na browarze z innymi znajomymi. Tym razem to byli znajomi ze studiów, a że spotykamy się raz na ruski rok po prostu nie wypadało odmówić.

Po krótce opiszę jak było - co mam nadzieję - pomoże wszystkim kobietom czytającym tego bloga zrozumieć po co faceci musza się spotykać na piwie?

Spotkaliśmy się we czwórke to znaczy Marcin, Rafał, Paweł i ja. Ja doszedłem tak z godzinkę spóźniony czyli tak jedno piwo później niż reszta.
Marcin - naprawdę fajny gość, który niestety moim zdaniem trafił na złą kobietę. Wiem, że tak się nie powinno mówić i być może ta kobieta od ostatniego razu jak ją widzieliśmy się zmieniła, ale jak ją pamiętam, ze Słońcem, była totalnie głupia. I nie mówię tego jako szowinista, nic z tych rzeczy, możecie zresztą Słońca spytać. Ta dziewczyna (obecnie żona Marcina) była (mam nadzieję, że już nie jest) po prostu głupia. Pamiętam jak Słońce jeszcze jako "moja dziewczyna" :) przyjechało do mnie i mieliśmy się spotkać z Marcinem i "jego dziewczyną". Ostrzegłem wcześniej Słońce, że dziewczyna Marcina jest nieco... dziwna - delikatnie mówiąc - na co Słońce mi nie uwierzyło twierdząc, że nie może być aż tak źle.
Jak już się dziewczyny poznały, tak mniej więcej po pięciu minutach wspólnej jazdy samochodem Słońce chciało wychodzić z samochodu.
No cóż, Marcin źle trafił ale z drugiej strony cały czas z nią jest, mają dziecko, są po ślubie tak więc może jemu ta osobowość odpowiada. Dziwne ale nauczyłem się już to tolerować. Marcin jest nadal w porządku.

Paweł - Słońce twierdzi, że Paweł nie jest taki zly i jakby chciał to miałby dziewczynę. Ale nie ma. Jak dla mnie Paweł zawsze był i będzie uosobieniem starego kawalera wychowywanego przez mamę takiego w swetrze w "komputerowe" wzorki lub dwurzędową marynarkę w kolorze szarej zieleni bo to się nie brudzi. Serio. Kiedyś zresztą Paweł przyszedł w takim sfilcowanym dwurzędowcu na piwo czego nie skmenotowaliśmy bo jest taka ŻELAZNA zasada na piwie, że nigdy nie wolno nabijać się z osób uczestniczących w spotkaniu. NIGDY! (chyba że wyjdzie do ubikacji).

Rafał - Rafał to ogólnie ciężki przypadek. Osobiście go długo znam i lubię mimo tego, że za każdym razem to właśnie Rafał zaczyna wpadać w ton pod tytułem "starzejemy się". Tym razem także Rafał nie zawiódł i zarzucił temat że już siwy włos na głowie (jego), i wogóle to że już starzejemy się. Z Rafałem jest jeszcze jeden problem, bo jak sam twierdził, był kiedyś ze Słońcem parą, to znaczy moje Słońce było jego dziewczyną.
To znaczy twierdził tak w momencie kiedy przyszedł na imprezę ze Słońcem właśnie, na której to imprezie ja poznałem Słońce a Słońce mnie. Później po imprezie z racji odległości wymieniłem ze Słońcem kilka SMSów (chyba też jakiś e-mail) i na tym koniec. Sprawa przycichła aż do kolejnego spotkania rok później na weselu u znajomej Słońca ale już chyba o tym pisałem jak to się poznaliśmy...
Słońce nigdy nie potwierdziło tego, czy była dziewczyną Rafała, zawsze zaprzecza i pewnie tak było. Rafał coś tam pewnie sobie wymyślił, trochę dopowiedział i tak wyszło. Tak po prawdzie nie ma to najmniejszego znaczenia. Liczy się to co jest tu i teraz a tu i teraz jest wspaniałe Słońce i nasz wspaniały synek :).


Na piwie facetów - jak już pisałem wyżej - obowiązują ŻELAZNE ZASADY. Nikt ich nigdy nie spisał, nie ma ich w żadnym podręczniku ale one po prostu są. Przede wszystkim nie obgadujemy ludzi będących na piwie (tak obgadujemy innych to normalne, z tym, że robimy to na zasadzie przyjacielskiego omówienia problemów i niepowodzeń wspólnych znajomych nie będących z ami w tym czasie na piwie).
Nigdy też nie wolno powiedzieć nic złego na temat pracy współbiesiadujących, chyba że ktoś sam zacznie narzekać, wtedy trzeba się z nim zgodzić i pocieszyć w niedoli.
Zabronione jest wspominanie porażek z czasów studenckich (nie dotyczy porażek osób nie będących w tym czasie na piwie).
W dobrym tonie jest nie przechwalanie się, ale od czasu do czasu trzeba delikatnie napomknąć o jakimś swoim sukcesie (LUB PRZYNAJMNIEJ SUKCESIE KOGOŚ Z NAJBLIŻSZEJ RODZINY).
Nigdy nie mówimy o zarobkach!
Zawsze rozmawiamy o pracy.
I na koniec: nigdy nie wolno odmówić idei kolejnego spotkania chociaż w duszy każdy wie, że kolejne takie spotkanie odbędzie się za następnych pięć lat.


KKDK
Sheryll
- No tak juz nam te pociechy rosną :). P. ogólnie jest wysoki (długi). Już teraz osoby postronne mają go za 2-3 latka a co będzie jak jeszcze podrośnie? :)

MajkaMB1 - Po zabiegu czuję się jak nowonarodzony. Naprawdę po raz pierwszy od 5 lat nie czuję bólu w krzyzu i w nodze. Mogę Synka podnieść bez obaw, że następnego dnia mnie będzie boleć, mogę sie schylić bez stękania. Po prostu 100% normy. Pięknie jest tak bez czucia dolegliwości w plecach.

niedziela, 30 sierpnia 2009

Śródziemnomo(r)że się uda?

Na początek taka oczywista oczywistość :) (na marginesie)


A teraz do rzeczy.
Jako doświadczony hipochondryk byłem ostatnio u lekarza z tą swoją wątrobą. Wizyta poranna o 7.50 rano co było lekkim wyzwaniem ale zdążyłem dokładnie na czas. Podchodząc do gabinetu jak zawsze w każdej przychodni zastanawiałem się czy kłócić się z ludźmi i wchodzić według godziny przyjścia czy grzecznie zapytać kto ostatni i odczekać swoje w kolejce bo ktoś inny przyszedł tu wcześniej.
Tym razem postanowiłem, że idę na twardziela i zapytałem czy jest ktoś w gabinecie a jak mi powiedzieli, że jest to zapytałem czy jest ktoś na wcześniejsza godzinę niż 7.50 bo ja jestem umówiony na 7.50. Cisza jaka po tym pytaniu nastała dowodziła, że poprzednie osoby raczej wybrały drugi wariant i przychodząc pytały "kto ostatni?". A tu przychodzi gbur i pyta kto wcześniej...
Po pełnej napięcia dziesięciosekundowej ciszy gdzie nikt nie odpowiedział że jest umówiony wcześniej, ani nikt nie powiedział, że decyduje kolejność przyjścia otworzyły się drzwi i wyszedł pacjent. Ponieważ konsternacja przed gabinetem trwała nadal spytałem ponownie czy jest ktoś wcześniej umówiony a że nikt się nie zgłosił to wszedłem.
To taka pozostałość pokomunistyczna, gdzie jak się szło do lekarza to trzeba było o 4.00 wstać i iść w kolejkę, zresztą dalej tak jest u niektórych specjalistów. Pewnie jeszcze minie parę lat zanim ludzie zamiast pytania "kto ostatni?" będą zadawać pytanie "kto umówiony wcześniej?". Oczywiście pod warunkiem, że wizyty umawiane będą na konkretną godzinę.

Lekarz się ucieszył, bo już mnie dawno nie widział, na dodatek jak mu pokazałem komplet badań krwi jaki sobie robiłem przed operacją to aż podskoczył z radości. Ogólnie to miły człowiek jest ten doktor Szubiakiewicz. Taka gaduła trochę i jak mówi o HBSie to używa dziecinnych porownań typu: "Pana wirus jest jak samochód bez silnika" albo "inni lekarze typu diabetolog, pulmunolog, inny... log każą panu...". Ja nawet nie wiem jakim on jest logiem i mówię po prostu na niego wątrobolog bo generalnie tylko tym się zajmuje.
W każdym bądź razie lekarz popatrzył na wyniki, pozapisywał sobie wszystko w karcie, zlecił mi jakieś super hiper dokładne badania sprawdzające tego wirusa, a dokładnie ilość nici DNA w mililitrze krwi i na koniec powiedział coś co mnie zatkało.

Najpierw zapytałem co mnie może niepokoić, jakie objawy będą świadczyć, że wątroba mi siada itp. Powtórzył, że wątroba nie boli i jak ktos tak mówi to znaczy, że po prostu albo go kichy bolą albo coś innego w okolicach. Powiedział też, że przy moich wynikach to raczej nie spodziewa się żeby cokolwiek miało się złego dziać.
Drążąc temat zapytałem co się robi jak wątroba pójdzie złą drogą? ("wątrobo! Nie idź ta drogą..."). Lekarz odpowiedział, że nawet jaby co to zaczyna się leczenie antybiotykowe przeciwwirusowe. Czyli tak sobie myślę, że generalnie paniki nie ma i tylko trzeba to kontrolować.
Już całkowicie na koniec zapytałem, czy opłaca się brać jakieś lekarstwa na wątrobę na co on powiedzial, że nie ma sensu i że wystarczy jedynie przejść na dietę śródziemnomorską. Oraz powiedział, że ma pacjentów którzy mieli HBSa i stosując tą dietę tak wzmocnili wątrobę że się tego HBSa całkowicie pozbyli!!! Czyli jednak można się tego pozbyć i zdarzają się takie przypadki. Jest światełko w tym mrocznym HBSowym tunelu.

Poczytałem o diecie śródziemnomorskiej, faktycznie jest zdrowa i dobra na wszystko. (Tutaj fajny artykuł: http://www.przepisy-kuchenne.info/dieta-srodziemnomorska). Znalazłem też sporo przepisów na różne potrawy, niepokojace jest tylko to że te przepisy znalazło mi na stronie senior.pl. (http://www.dieta.senior.pl/dieta/srodziemnomorska)

Nie wiem co o tym mysleć ale ten senior.pl trochę mnie zdołował.

niedziela, 23 sierpnia 2009

Piłeczka

Mały ostatnio poleciał w kulki :).

Wczoraj, siedzieliśmy ze Słońcem i segregowaliśmy zabawki, na te które zostają i te, które lądują na szafie. Operacja była konieczna bo zabawki zaczynały już wyłazić ze skrzynki i zajmować coraz więcej miejsca. Zresztą mały i tak z niektórych z nich wogóle nie korzystał tak więc dla niego mała strata.
Podczas segregowania oczywiście największą radochę miał P. no bo po raz pierwszy w życiu rodzice aktywnie z nim uczestniczyli w robieniu bałaganu, wyciąganiu i rozrzucaniu wszystkich zabawek ze skrzynki. Widać było, ze jest szczęśliwy i pełen zapału. Niestety nie można było tego powiedzieć o rodzicach, którzy byli zmęczeni po zakupach, śpiący po porannej pobudce (mały znowu zaczął się budzić w okolicach 6:00) i ogólnie nie do życia.
Rodzice byli na tyle zmęczeni, że po raz pierwszy postanowili wyręczyć się dzieckiem i poprosili Go o przyniesienie piłeczki spod stołu w drugim końcu pokoju.

Występują:
Mama - M
Piotruś - P
Tata - T


M - Piotruś idź przynieś piłeczkę
P - Yyy?
T - Synku tam pod stołem jest piłeczka, przynieś ją.
P - Yyy? - patrząc na tatę wielkimi zdziwionymi oczami.
M - Próbując podejść synka inaczej - Piotruś gdzie jest stolik?
P - Z dumą bo wie o co chodzi pokazuje na ławę.
M - Nie synku nie mały stolik tylko duży stolik gdzie jest duży stolik? - pyta mama.
T - Chcąc pomóc dodaje - Synku tam pod stołem jest piłeczka przynieś ją tacie.
P - Wiedząc już o co chodzi nurkuje pod ławą.
M - Nie synku nie pod małym stolikiem tylko pod dużym stolikiem jest piłeczka.
P - Lekko zdezorientowany wychodzi spod ławy i patrzy na nas?
T - Synku podaj piłeczkę?
P - Mówi Yyy? i znowu nurkuje pod ławę.
M - Piotruś nie, nie tutaj pod tamtym stolikiem
P - Wstaje i widać że już nie wie o co chodzi.
T - Podejmując ostatnią próbę bo już w duchu postanowił że sam wstanie jak tym razem się nie uda mówi - Synku przynieś piłeczkę tam jest pod stołem.
P - Znowu nurkuje pod ławę a tata zbiera się do wstania bo widzi, że nic z tego nie będzie. P cały czas pod ławą, stęka i jęczy w końcu wygramola się spod niej i z duma prezentuje w reku piłeczkę.
T - szczęka w dół
M - śmiech.

Synek znalazł nam piłeczkę, która zaginęła jakiś miesiąc temu, nawet już o niej zapomnieliśmy bo tyle tego ma, że się nie szukało. Biedak cały czas rozumiał o co chodzi i chciał nam od razu dać piłeczkę tylko te głupie rodzice nie widziały że pod ławą też jest piłeczka.

Rodzice słuchajcie swoich dzieci one wiedzą i rozumieją więcej iż wam się wydaje :)


KKDK
InnaM, MajkaMB1 - Tak prawdę mówiąc jak się samemu zostaje rodzicem to łatwiej tą nadopiekuńczość mam zrozumieć :)

piątek, 14 sierpnia 2009

Rozłąka

Słońce z Piterem u teściów, ja kuruję się u moich rodziców i odliczam już dosłownie godziny do wtorku, kiedy się wreszcie zobaczę z rodziną.
Tak jakoś wyszło, że wygodniej nam było się rozdzielić. Mój zabieg i operacja były bliżej miejsca zamieszkania moich rodziców, a skazywać Słońce na dwa tygodnie z teściową... nie, nawet ja nie jestem aż tak okrutny.

A moja mama kochana potrafi zajść za skórę. Głównie tym, że nie słucha odpowiedzi na swoje pytania. Przykładowo, pytanie o to czy siostra Słońca jest nauczycielką padło już z 10 razy i na nic tłumaczenie że NIE NIE JEST! To samo z wiekiem siostrzenic Słońca, które są w wieku 12 i 13 lat chociaż ostatnio jak mama po raz kolejny pyta odpowiadam że 25 i 32 lata bo i tak wiem, że mówienie właściwego wieku nie ma sensu.
Mama, z rozbrajającą szczerością mówi, że tak już ma i tego nie zmieni a poza tym to każdy może mieć sklerozę.
Tylko pytam, dlaczego mimo sklerozy nie zapomina o tym, żeby przy każdej możliwej okazji zapytać o moją wątrobę (czy boli?) o to czy kontroluję płuca etc. Ja wiem troszczy się i wiadomo, że chce jak najlepiej z tym, że jak wiadomo lepsze jest wrogiem dobrego :).

Wczoraj mama przyniosła zestaw podwieczorkowy do mnie do łóżka. To że przyniosła to rozumiem, bo wczoraj jeszcze odpoczywałem i tak zwanie nie przemęczałem się (zresztą nadal staram się nie przemęczać, bo mnie plecy cały czas pobolewają i niestety z tej rany cały czas sączy się krew jak za bardzo się ruszam. Załączam zdjęcie dla potomych).


No więc mama przynosi ten zestaw a w nim:

1. Arbuz pokrojony w kostkę i z powydłubywanymi pestkami.
2. Ciastka ułożone w dwa równe stosiki.
3. Banan z odcięta dupką bo tam najwięcej bakterii (ODCIĘTĄ!!!)
4. Wafelek z papierkiem obciętym równo nożyczkami i dla mojej wygody wysunięty na pół centymetra z tego papierka.

Mamo kochana, ja wiem, że chcesz jak najlepiej i mnie kochasz i wogóle, ale kurka wodna bez przegięć. Mam dwie ręce i potrafię sobie batonika sam z papierka wyjąć :).

Słońce moje śmieje się z tego, ja też, i tylko jedno pytanie mnie nurtuje w tym wszystkim:

Czy my dla P. nie będziemy czasem tacy sami?

KKDK
InnaM
- nie ma czego się bać. Dla osoby operowanej to jak zgaszenie i włączenie światła. No chyba, że zdarzy się przy tym "śmierć kliniczna". Ale tu to już proszę mojego taty pytać, jemu podobno się zdarzyła :)

niedziela, 9 sierpnia 2009

Klin

Dziękuje za komentarze czytałem je w szpitalu i to były jedne z nielicznych miłych chwil jakie miałem (dokładnie dwie miłe chwile:)

Ale zacznijmy od początku.
We środę od 8:00 kazali mi nic nie jeść i nie pić, tak więc nie pozostało mi nic innego jak zastosować się do zaleceń. Do szpitala dojechaliśmy tak gdzieś około 12:00. Chwilka na rejestracji i miła pielęgniarka zaprowadziła mnie do pokoju z trzema łóżkami.
Wujek, który mnie przywiózł pojechał do domu bo i nie było sensu, żeby czekał skoro zabiegi miały się zacząć dopiero około 15:00 a ja wiedziałem już wcześniej, że idę na sam koniec kolejki (ze zwględu na HBSa)

Chwilę po mnie do sali wszedł z żoną Zygmunt (46) a później dziarski Andrzej (72). Wymieniliśmy się krótko historiami choroby i ogólnymi informacjami. Zygmunt dokładnie to samo co ja czyli stabilizacja na poziomie L5/S1. Andrzej poszedł o krok dalej bo miał stabilizację na dwóch poziomach, nie pamiętam już jakich. Ogólnie ten Andrzej miał taką dziwną manierę, że to niby się nie chwalił, ale co i rusz wspominał o swojej firmie wytwarzającej najlepsze na świecie elektrody, urządzenia do pomiarów itp. Ok może i były najlepsze ale przykładowo Zygmunt, współwłaściciel popegeerowskiego dwustupięćdziesięcio hektarowego gospodarstwa rolnego zrobił na mnie lepsze wrażenie nie wspominając o tym zbyt często a jak już wspomniał to tylko ciągnięty za język.

Tak nam się zeszło na rozmowach, przerywanych chwilami zadumy gdzie każdy z nas myślał o swoich sprawach. Pewnie o tych samych:
- rodzina
- operacja
- przyszłość

Tak mniej więcej o 15 rozpoczęły się zabiegi. Na pierwszy ogień poszedł Andrzej, godzinę później Zygmunt a później ja (były jeszcze trzy inne "przypadki", których nie opisuję bo mało z nimi miałem kontaktu).

Pamiętacie takie sceny z filmów o szpitalach gdzie pokazują jak miga sufit, że to niby jest to widok oczu pacjenta. Miałem dokładnie to samo. Leżałem, a ten sufit przesuwał mi się przed oczami. Nie mogłem o niczym innym myśleć tylko o tym, że to dokładnie jak na filmach.
Na sali operacyjnej leżąc i czekając na swoją kolej słyszę głos:
"Panie Zygmuncie to już koniec, proszę się obudzić. PANIE ZYGMUNCIE POBÓDKA!!!"
No to ładnie - pomyślałem - Za godzinę będzie ze mną to samo, a co jak Zygmunt się nie obudzi, a co jak ja się nie obudzę?!? I wtedy obleciał mnie strach.
A sekundę później z drzwi po lewej wyjechał Zygmunt. Chłop leży jak kłoda, coś tam mamrocze bez sensu, spojrzał na mnie jakby nie poznawał, po prostu super.
Nie miałem czasu długo się nad tym zastanowić bo już ktoś pchnął moje łóżko na kółkach i wjechałem do sali operacyjnej, a w zasadzie do przedsali operacyjnej gdzie rozpoczął się proces narkozowania.

Anestezjolog podszedł powiedział asystentce, że dajemy jedną jednostkę i ta jedna jednostka trafiła przez wenflonik prosto do mojej żyły. Jeszcze zdążyłem spytać co to jest na co asystenka odpowiedziała że wstrzyknęła mi "high-life". Czyli pewnie "głupi Jasio" bo żarówki w suficie zaczęły lekko drżeć, a wizja operacji przestała straszyć. Prawdę mówiąc zrobiło się całkiem wesoło i przyjemnie.

Później wstrzyknęli mi jakieś 300 ml żółtej cieczy ale już nie pytałem co to bo mi wszystko jedno było, wolałem rozmawiać z mijającymi mnie ludźmi i witać się ze wszystkimi. Z jednej strony wiedziałem jak to głupio brzmi, z drugiej nie mogłem przestać i do wszystkich przechodzących obok mówiłem "dzień dobry" lub "cześć". Być może nawet do kilku osób powiedziałem to kilka razy bo nie sądzę, żeby w operacji brało udział 50 osób.
Po tym żółtym czymś, żaróweczki drgały już nieco mocniej i poczułem, że mnie przenoszą na inne łóżko już takie czarne z reflektorami na górze, które nieodparcie kojarzyły mi się z fonobłyskami. Na parapecie zauważyłem jakieś radio, które wyglądało na takie z początku wieku, ale było to nowoczesne radio tylko w starej obudowie. Wiem bo zapytałem anestezjologa a ten łaskawie odpowiedział.
Powiedział też, że teraz wstrzyknie mi jeszcze coś po czym lekko mi się zakręci w głowie i powieki staną się ciężkie. Kaszpirowski mi się przypomniał on też jechał z takim tekstem: "adin, dwa, tri, cityrie, głaza stajutsia ciężkoje...(Przepraszam wszystkich znających Rosyjski za to że tak skaleczyłem ich pisownię.)

No i wstrzyknęli, tym razem przezroczyste i niewiele, jakieś 150 ml, a później było:
1. Sufit obrócił się o 360 stopni
2. Ciemność
3. Jasność
4. Głos: "Panie Michale już koniec, słyszy mnie Pan?"
5. I mój bełkot

Całość procedury od pkt 1 do pkt 5 z mojego punktu widzenia trwała 2 sekundy. W tym czasie pozostałe osoby uczestniczące w operacji zdążyły mi rozciąć plecy, wstawić klina, uwiązać go linkami, zaszyć plecy i przetransportować do pokoju wybudzeń.
Anestezjolog z asystentką co chwila dopytywali czy ich rozumiem i żebym coś powiedział ale co miałem powiedzieć to już nie mówili co uznałem, że jest bez sensu i im to powiedziałem. Nie można pytać proszę coś powiedzieć, nie precyzując czym jest to COŚ bo jedyna sensowna odpowiedź na tak zadane pytanie to: "coś".
Po tym wywodzie widać uznali, że wszystko ok bo już o nic nie pytali za to ja zacząłem. Nadal bez sensu, bo nie wiedzieć czemu koniecznie chciałem, dowiedzieć się jak anestezjolog i asystentka mają na imię.
Anestezjolog - Andrzej - żona i syn, asystenka nie wiem nie powiedziała. Kazałem Andrzejowi pozdrowić rodzinę jak przyjdzie do domu co obiecał zrobić, wstrzykując mi jeszcze coś na odchodne. Spytałem co to a On, że to Lilicośtam czyli po prostu morfina.

Morfina to narkotyk i ogólnie jest be - każde dziecko to wie. W tym jednak momencie muszę Wam powiedzieć, że się przydał i to bardzo. Człowiek z ośmiocentymetrową dziurą w plecach - przed chwilą załataną - z klinem między kręgami, a jak kazali na górze w sali przejść na łóżko to się przeturlałem czując jedynie delikatne szczypanie.
Tyle że upojenie narkotykowe niestety nie trwało to długo (powiedział M. kandydat na narkomana). Operacja skończyła się tak gdzieś koło 21:30. Później dostałem dwa litry płynów w kroplówkach i jedną z KETONALem przeciwbólowym. Morfina i KETONAL wystarczyły tak mniej więcej do 4:00. Od czwartej do dzisiaj do praktycznie teraz (no powiedzmy dwie godziny temu) bólu jaki mi towarzyszył nie jestem w stanie opisać.

Obrót z lewego na prawy bok to zadanie jeszcze do wczoraj zajmowało mi około dwóch minut, wstanie z łóżka do łazienki to minuta pojękiwań i postękiwań, pod warunkiem, że się było na dobrym boku i przy brzegu łóżka. Jak nie to trzeba jeszcze doliczyć dwie minuty na obrót i kilka minut na dojście do brzegu. Średnie tempo około 10 cm na minutę. Drugiej nocy jak wstałem na tak zwane siku po heroicznym obrocie w minutę (bardzo mi się chciało), doczołganiu się do brzegu i wstaniu, już na drodze do wielkiego ucha, trafiłem na przeszkodę nie do ominięcia. Jebane KRZESŁO!!!
I przypomniałem sobie wtedy syna Andrzeja (pacjenta nie anestezjologa), który go odwiedził wraz z dziewczyną i siedział na tym krześle, a później wstał i wyszedł zostawiając tą jakże śmiertelnie niebezpieczną przeszkodę na mojej drodze.
Próbowałem nogami przesunąć to dziadostwo kopiąc je najmocniej jak umiałem, ale podejrzewam, że jakby to była piłeczka pingpongowa też bym jej tym kopaniem nie przesunął. Na całe szczęście przechodziła siostra i pyta o co chodzi? Wytłumaczyłem i poprosiłem o udrożnienie trasy do toalety co zrobiła i za co jej jestem arcywdzięczny do dziś.

A dziś - teraz - jest pierwsza chwila, w której mogę powiedzieć że boli mnie na tyle mało, że jestem w stanie leżąc napisać coś do Was, na świeżo bo na świeżo zawsze się najlepiej pisze.

Zaklinowany M.

poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Przepuklina

Torba spakowana, wyniki badań wzięte, książki zabrane, laptop jeszcze nie (muszę przecież jakoś tego posta napisać), ale też w walizce wyląduje. Słońce z P. wyeksmitowane do rodziców, ja siedzę sam w domu i słucham Edith Piaf (pod warunkiem, że debile na motorach jej nie zagłuszają).

Jak bym był nieco bardziej metroseksualny powiedziałbym, że jest melancholijnie. Ponieważ nie jestem, powiem że jest nudno i pusto. Z tym, że im dalej od rozstania ze Słońcem "pusto" staje się coraz większe a "nudno" zostaje na tym samym poziomie.
Wyeksmitowałem rodzinę a sam szykuję się do operacji.
W tym momencie słyszę Wasz jęk zawodu. "Znowu tetryk pisze o szpitalu"

Tym razem jadę do Mikołowa na operację kręgosłupa. Przepuklina w odcinku lędźwiowym i konieczność stabilizacji dynamicznej. To znaczy tak twierdzi chirurg numer 3. Chirurg numer 1 chciał wymieniać całe dyski, a chirurg numer 2 wycinać przepuklinę.
Ortopedzi (obydwaj) rozłożyli ręce i odesłali do chirurgów.
Znajomi wszyscy jakich pytałem opowiadali o swoich problemach z kręgosłupami lub o swoich znajomych za każdym razem kończąc, że znają cudotwórcę, który masażami, ćwiczeniami, nakłuciami, olejkami, zaklęciami czy czym tam jeszcze stawiał na nogi niemalże sparaliżowanych.

A ja jak ten głupi (bo wbrew radom wszystkich znajomych) brnę na ta operację i nie chcę słyszeć o kręgarzach, masażystach itp. Czy dobrze? To zobaczymy we środę bo, że tak powiem po wpłaceniu kasy klamka już zapadła. Czekają tam w Mikołowie na mnie pojutrze.

Teraz powinienem napisać, że się nie boję i wszystko będzie ok. Powinienem, ale boję się. Znowu nie o siebie tylko o P. i Słońce. Żeby nie musieli zostawać sami lub, żeby nie musieli się mną opiekować jeśli coś pójdzie nie tak. Opiekę nad osobą sparaliżowaną znam dość dobrze i być może kiedyś tu o tym opowiem, ale na razie zbieram się do tego tematu od jakiś dwóch lat i jeszcze się nie przemogłem, tak więc szanse raczej niewielkie :)

No nic, boje się, ale wierzę, ze wszystko będzie dobrze i za tydzień będę żałował wypisanych wyżej słów. Będę żałował tego, że to napisałem, tego że Słońce to przeczyta i tego że P. kiedyś się dowie, że jego ojciec to nie superhiroł tylko normalny bojący się czasem facet :)

Trwam dalej.

Wracam, kolejny raz :)

Zastanawiałem się już czy nie skończyć tego bloga, mały jest już z nami, cel został osiągnięty. O czym pisać? '
Politykę zawiesiłem i przestałem się interesować co jest kolejnym etapem pracy Słońca nade mną. Powiedzcie jaki jest sens ekscytować się ekscesami ludzi, którzy mają mnie głęboko w dupie i nawet tego nie kryją. Jakby dziś były wybory pewnie bym nie poszedł no chyba, żeby oddać głos przeciwko jakiejś partii a nie na kogoś, bo na kogo?
Zakusy przerobienia bloga na blog techniczny skutecznie wybiła mi z głowy "wredna" i trochę żal że już się nie odzywa na postach :). Nawet ją polubiłem, zwłaszcza po poznaniu pewnej tajemnicy...

I tak ostatnio naszła mnie refleksja, zastanawiałem się czy nie zakończyć tego etapu, podziękować wszystkim czytającym za poświęcony czas i zamknąć temat. Z drugiej strony nie można zamknąć tematu jakim jest Piotruś, Słońce czy ja. Nie można zamknąć życia :). Poza tym jest to jedna z niewielu rzeczy jaką pozostawię po sobie dla naszego dziecka lub dzieci jeśli będą bo ostatnio to już i za rodzeństwem dla Pitera się... "rozglądamy" :).

Zostaję z Wami i dalej spisuję swoje doświadczenia, z których kiedyś być może skorzystają nasze dzieci.

wtorek, 19 maja 2009

Piotruńcio wariatuńcio :)

Polecam oglądanie z dźwiękiem :)




KKDK - czyli Krótki Komentarz Do Komentarzy

on_the_edge
- będę miał pozostałe wyrzuty. Odpada :) ale dzięki za sugestie.

InnaM - życzę, żebyś nie musiała długo czekać na ten sprzęt. Wiedźmin jest lux chociaż trochę niesprawiedliwie podszedłem do tematu opisując tutaj chęć gry w tą grę. Słońce słusznie zauważyło, że nie ma szans obrony i nie może przedstawić swoich argumentów na nie. Jak znam Słońce to były by to bardzo trafne argumenty :)

MajkaMB1 - popieram w calej rozciągłości. Ksiązki Sapkowskiego (wszystkie) potrafią nieźle wbić w fotel. Teraz dorwałem się do trylogii Nerrenturma. Rewelka.

sheryll - lepiej samemu nie grać tylko z kimś :).

niedziela, 10 maja 2009

PS3

Niedawno odwiedziliśmy naszych znajomych, którzy mają dwie córki. Piotruś zachowywał się grzecznie, nie płakał, pokazał wszystkim światełko (to taki gwóźdź programu Piterka), brykał w normie - to znaczy po 10 minutach kolega przestawił fotel zasłaniając nim kontakt przed Piotrusiem.
Córki znajomych nie wykazywały żadnego skrępowania i od razu były z nami za pan brat. Nie wiem czy to kwestia wychowania, czy po prostu "takie czasy" ale to już drugie dzieciaki (w wieku 3-5 lat) - jakie spotykam -, które od razu są zaprzyjaźnione i nie tracą czasu na początkowy wstyd i nieśmiałość.
Ogólnie całkiem fajnie się rozmawiało, dzieciaki się bawiły, było bardzo przyjemnie.

Zapewnie w tym miejscu większość z Was - czytelników - spodziewa się zwrotu akcji ale nie tym razem :). Było przyjemnie przez cały czas od początku do końca wizyty.

Jedyne co mnie zdziwiło to to, że kumpel ma PlayStation 3. Pochwalił się nim, a ja od razu pomyślałem, jak fajnie byłoby mieć taką konsolę w domu. Od razu też zacząłem mnożyć argumenty usprawiedliwiające niejako tą moją chęć:

1. Bo ma Blue-raya
2. Bo czasami trzeba się trochę rozerwać
3. Bo mógłbym pograć z kumplem w jakieś np. wyścigi samochodowe.
4. Bo czasami siedzę i nic nie robię to wtedy mógłbym pograć.

Więcej argumentów mi nie przyszło do głowy, ale w duchu tyle mi wystarczyło, żeby być absolutnie przekonanym, że warto to (PS3) mieć. Zacząłem też zastanawiać się jak przekonać do tego Słońce, które jest zdecydowanym przeciwnikiem grania na komputerze (chociaż kiedyś ostro grała w "kulki") a gry określa jako "głupotki".
Nawet już i miałem plan ale... wpisałem sobie na youtubie hasło PS3 żeby zobaczyć jakie ta konsola ma gry i w co (już niedługo - myślałem) będę mógł grać, i wtedy przyszła chwila refleksji.

1. Mam 33 lata
2. Rodzinę i Dom, którymi trzeba się zajmować
3. Chodząc ludzikiem w grach komputerowych zabijam innych ludzików, którzy są tylko serią zer i jedynek. Poza tym czy zabijanie innych to taka fajna zabawa?
4. Sterując grą (np. ruchem samochodu, lotem samolotu, kierunkiem strzelania etc.) w konsoli używa się kciuków. Czyli całe ciało siedzi bez ruchu, ruszają się jedynie kciuki.

I to by w zasadzie wystarczyło jeśli chodzi o przekonanie mnie, że kupowanie sprzętu za 1500 do grania to głupota. Głupota w której nie chcę uczestniczyć.
Jest tylko jedne malutkie ale... mimo, że mam 3 krzyżyki na karku, mimo że wiem, że granie to głupota to cały czas (od momentu ukazania się) chciałbym zagrać w grę "Wiedźmin", ale niestety Słońce się nie zgadza, a ja nie mam zamiaru grać (tym bardziej kupować gry) za jej plecami. Z tym że cholernie lubię Sapkowskiego i postać, którą stworzył. Ech może kiedyś mi się uda Słońce przekonać (tylko do tej jednej gry) :).

środa, 6 maja 2009

Rocznica.

Miał być ciąg dalszy opisu dnia naszego synka, ale przeczytałem ostatni wpis na blogu Słońca i smutno mi się zrobiło. Tak dosłownie i w przenośni.

Po pierwsze dlatego, że zapomniałem i przez cały dzień nawet przez chwilę nie pomyślałem o naszym pierwszym dziecku, które teraz patrzy zapewne na nas z chmurki. Nasza nienarodzona córeczko/syneczku Ty wiesz, że Cię kochamy i zawsze będziemy nosić w naszych sercach. Nie udało nam się Ciebie przytulić, pogłaskać po główce, pocałować, ale jak już stąd odejdziemy będziemy w końcu razem. Teraz skakaj sobie z chmurki na chmurkę i patrz aniołku na nas, twoich rodziców i braciszka. Mimo że fizycznie nie jesteś z nami wszyscy czworo jesteśmy jedną rodziną i Ty też jesteś jej pełnoprawnym członkiem.

Po drugie źle mi jest z tym, że nie potrafię wyczuć u Słońca tego, że coś jest źle. Słoneczko nie raz mi to wypominało, że do mnie trzeba mówić jak z armaty, żebym cokolwiek zrozumiał. Nie mam empatii i nie potrafię wyczuć tego co Słońce wyczuwa intuicyjnie i zawsze trafnie. Próbowałem już różnych rzeczy ale nadal jestem całkowicie ułomny pod tym względem. Te dyskretne zmiany w zachowaniu innych (zwłaszcza Słońca) umykają mi i nie potrafię ich dostrzec. Nie wiem czy kiedykolwiek uda mi się zmienić i wyuczyć empatii. Czy w ogóle można się tego nauczyć?

Po trzecie smutno mi dlatego, że nie potrafię zapamiętać tej daty. Za rok będzie to samo, nie będę przecież zapisywał sobie przypominacza w komórce. Zresztą co miałbym zapisać?
"04.05.2010 - dziś jest rocznica śmierci naszego dziecka...".

Synku/córeczko - Aniołku nasz kochany - nigdy Cię nie zapomnimy i zawsze będziesz razem z Piotrusiem w naszych sercach.

Kochamy Was nasze dzieciaczki.


P.S. Aniołku, gdyby nie Ty nie byłoby tego bloga. To Ty byłeś źródłem i impulsem, który mnie pchnął do pisania. Dzięki temu kilka rzeczy zrozumiałem - pisząc o nich. To zadziwiające ale faktycznie podczas pisania ma się więcej czasu na przemyślenia i analizę. W skupieniu można dostrzec to, co w codziennym pośpiechu tak często umyka. Dzięki Tobie nasz Aniołku wiem, że jestem odrobinę lepszy.

niedziela, 26 kwietnia 2009

Dzień z życia P. cz 1.

Mały rośnie jak na drożdżach. Praktycznie każdy dzień przynosi coś nowego, a my ze Słońcem zastanawiamy się gdzie nam te 10 miesięcy przeleciało od czasu urodzin P.?
Dzień, dopóki mały nie uśnie spędzamy na najwyższych obrotach. Mówię tu oczywiście o dniu spędzonym wspólnie, bo w tygodniu kiedy idę do pracy to Słońce spędza dni na najwyższych obrotach, ja (nie sadziłem, że to kiedykolwiek powiem) ale w pracy, mimo że jest ciężko psychicznie odpoczywam fizycznie a to bardzo dużo dla organizmu.

Dla przykładu opisze taki dzień dzisiejszy. Rano 5:30 mały budzi się w swoim łóżeczku, a my kombinujemy jak by tu jeszcze z pół godzinki snu urwać. Wrzucamy małemu zabawki do łóżka mając nadzieję, że zajmie się sobą. Pięć minut później słyszę "łup" i wrzask małego.
Jak się obudziłem to już stałem przy łóżeczku. Mały najwyraźniej podczas wydobywania się ze śpiworka zaplątał się i wyrżnął głowa w szczebelki. Na dodatek w łydkę złapał mnie skurcz, tak więc jedyne co mogłem zrobić to podnieść i oddać dzieciaka mamie a samemu zabrać się do rozcierania nogi.
Mały popłakał, tata postękał i parę minut później wszyscy się położyliśmy jeszcze chociaż na chwilkę. To znaczy mama z tatą się położyli bo mały rozpoczął codzienny rytuał wyrzucania zabawek za łóżko i sprawdzanie co się z tymi zabawkami dzieje.
Nie wiem czemu to robi, ale dzień w dzień zawsze jest to samo. Mały wyrzuca zabawki, wstaje przechylając się maksymalnie przez barierkę i patrzy na te zabawki na ziemi a rodzice trzymają go za nogi, żeby się dziecko nie gibnęło i nie spadło do tych zabawek za łóżko.
Asekuracja musi być, bo o ile miesiąc temu patrzyliśmy spokojnie jak mały opiera się na barierce tak teraz jak już podrósł niewiele mu brakuje żeby się przefirgnąć i spaść do tych zabawek.

O szóstej wstajemy i jemy śniadanie, jednocześnie pilnując małego bawiącego się na podłodze w kuchni. Generalnie wszystkie szafki są notorycznie otwierane, a my je notorycznie przytrzymujemy zamknięte, z wyjątkiem tych, które mają blokady. Tych nie musimy zamykać mały po prostu sie przy nich denerwuje, chcąc je otworzyć (chociaż jedną blokadę już urwał).
Po śniadaniu kościół. P. dostaje jeszcze jedzonko i wychodzimy. W drodze mały usypia w wózku i tak śpi aż do komunii czyli praktycznie do końca mszy. Budząc się w kościele beka głośno, ale na szczęście niewiele osób to zauważa bo organista daje czadu zagłuszając P.

Po mszy idziemy na spacer, a w zasadzie na pól spaceru bo w połowie naszego standardowego kółka w parku decydujemy się wrócić i iść do sklepu po coś na obiad, tym bardziej, że i małemu kończą się zupki, soczki itp. Jest 13:30.

CDN.

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

Ufoludek

Mieszkamy z kosmitą. Tak, w naszym domu, razem z nami mieszka ufoludek. poniżej kilka dowodów na to:

Dowód 1. Niesamowicie długi język.
Jak widać na zdjęciu zrobionym z ukrycia nasz kosmita charakteryzuje się niesamowicie długim językiem. W dodatku białym




Dowód 2. Chorobliwe zainteresowanie sprzętem elektronicznym.
Nie oszukujmy się, zaawansowana technika jaka dla nas ludzi jest komputer, u kosmity wywołuje jedynie uśmiech politowania nad prymitywnością konstrukcji. Jego badania mają zapewne charakter wykopaliskowo-muzealny.



Dowód 3. Ukryty przyjaciel.
Często ze słońcem zastanawiamy się jak kosmita potrafi w tak krótkim czasie zrobić tyle bałaganu. Na tym zdjęciu zrobionym znienacka wydaje się, że mamy rozwiązanie tej zagadki. Kosmita ukrywa pod ubraniem drugiego kosmitę, który zapewne pomaga mu w badaniach nad zabawkami.

Dowód 4. Finalne potwierdzenie.
Na koniec mamy dla państwa finalne potwierdzenie prawdziwości naszych tez. Ufoludek, tuż przed odlotem do "krainy snu" prezentuje nam się w swoim skafandrze kosmicznym z wyraźnymi emblematami rakiet i pojazdów kosmicznych.
Dodatkowo na zdjęciu widać też jak kosmita wystawia z głowy skręconą antenę nadajnika, a w rękach ukrywa mikrofon. Zapewne zdaje teraz relacje do swojego statku bazy z kolejnego dnia badań nad rodzicami.


niedziela, 15 marca 2009

Różne różności.

P. zaczyna powoli dochodzić do siebie. Apetyt mu wraca, dzisiaj na kolację zjadło dziecko 170 ml kaszy manny bananowej. Co z jednej strony wchodzi z innej wychodzi. 10 minut później mały zrobił na oko jakieś 150 ml kupy czyli generalnie bilans jest na plus i to jest najważniejsze.
Teraz śpi i tak będzie pewnie do jakiejś 5:30 rano. Kochane dziecko, praktycznie od samego początku daje nam ze Słońcem przespać całe noce a wiem, ze z tym bywa rożnie. Nawet teraz jak szły mu cztery zęby na raz tylko kilka razy się przebudził a i to przeważnie wystarczyło przekręcić na plecki, pogłaskać chwilę po główce i... kima.
Nie ma chodzenia, bujania, tulenia, nocnego śpiewania kołysanek, jak się obudzi to szybko zasypia, a jak śpi to twardo. Raz znaleźliśmy go w dość hmm... nietypowej do spania pozycji na brzuszku z głową na szczebelkach. Pewnie się śniło dziecku, że jest alpinistą i zaczęło się wspinać przez sen.Słońce nie wytrzymało i parsknęło śmiechem. Zresztą mi tez ledwo co udało się utrzymać aparat tak mi ręce ze śmiechu drżały.
Jak Słońce się zaśmiało, mały się obudził i miauknął z wyrzutem, że mu sen przerywamy. Poprawiliśmy go do pozycji w jakiej większość ludzi śpi i zgasiliśmy światło. Podejrzewam, że nawet tego nie zauważył bo cała akcja trwała jakieś kilka sekund od zrobienia zdjęcia do poprawy pozycji i ponownego uśnięcia..
Teraz tez mu się zdarza podobne pozycje przyjąć. Dopóki nie śpimy to go poprawiamy. Co robi w nocy tego dokładnie nie wiemy bo sami śpimy. Jedynie w sytuacjach awaryjnych, np. kiedy głową zaklinuje się w rogu łóżeczka piszczy, a my wstajemy, poprawiamy i kładziemy się ponownie co trwa od 5 do 10 sekund.
Mały tak trzymaj. Śpij twardo i pracuj nad tym, żeby budzić się o 7:00 a nie 5:30 - 6:00 :)

Plecy, o których ostatnio piszę, na razie się poprawiły i ból zniknął praktycznie całkowicie. Nie wiem czy to kwestia tego basenu raz w tygodniu czy ping-ponga na naszej "olimpiadzie" w pracy ale jest ok i tak to mogło by być. Chociaż z drugiej strony to Słońce dzisiaj na spacerze powiedziało, że uzbieraliśmy teraz trochę kasy to i uzbieramy ponownie a zdrowie jest najważniejsze.
Czyli tak jakby powoli akceptowała perspektywę wykonania na mnie operacji. Ona się przekonuje na TAK ja coraz bardziej jestem na NIE. Im mniej mnie boli tym bardziej wydaje mi się, że nie ma potrzeby mnie kroić i wymieniać tych dysków.
Zobaczymy jeszcze co powiedzą inni lekarze, tym razem jak pójdziemy 20-stego na wizytę powiem lekarzowi, że w zasadzie to mnie nie boli tylko czasami raz na rok-dwa zdarzy się, że coś dźwignę i wtedy przez tydzień dwa mam przesrane. Taka wersja jest z grubsza prawdą i ciekaw jestem co powie ten lekarz na podstawie takiego opisu zdarzeń a nie na podstawie mojej skwaszonej z bólu miny jak było ostatnim razem.
Podejrzewam, że diagnoza może być inna ale... zobaczymy :)

KKDK

InnaM
- No wyrabia sobie ale tego połpaśćcia to niech sobie nie wyrabia. To nie musi go spotykać.

http://... - no to szczęscie mieliście z tym połpaśćcem a co do ospy to przypomniało mi się jak ja ją przechodziłem na studiach :). Lekarka jak przyjechała do domu bo i gorączkę małem dość dużą popatrzyła na mnie i się pyta ile ważę. Ja jej na to że 80 kg a ona, że jej tabelka z dawkami leku kończy się na 50 kg.
Nie pamiętam ale chyba dala mi dawkę z 40 kg pomnożoną przez 2.


niedziela, 8 marca 2009

Pierwsza choroba :(

Ech, no i doczekaliśmy się pierwszej choroby szkraba.

Nie dość że mu idą cztery zęby na raz to dostał kaszlu i kataru. Na całe szczęście nie ma gorączki, ale i tak widać że jest nieszczęśliwy. Dziś wieczorem po 30 minutach ryku w łóżeczku w końcu się poddaliśmy i daliśmy mu smoczka. Wieczorem P. nigdy nie dostawał smoka i przeważnie zasypiał sam. To znaczy, żeby być już w stu procentach zgodnym z prawdą to zasypiał sam do momentu kiedy się nie nauczył stawać przy szczebelkach. Od kiedy pojął jak to się robi zostawianie Go samego zawsze kończyło się tak samo, to znaczy płacz, a kiedy wchodziliśmy do pokoju, banan na buzi od ucha do ucha i nasz szkrab stojący chwiejnie przy szczebelkach.
Niestety czasy zostawiania P. samego na zaśnięcie bezpowrotnie minęły i teraz zostajemy przy nim aż nie uśnie, co przeważnie długo nie trwa bo mały przyzwyczajony jest do rytuału wieczornego (kąpanie, jedzenie, buzi w policzek, spanie).

Z wyjątkiem, jak pisałem, dziś, gdzie przez trzydzieści minut darł się wniebogłosy a my nie wiedzieliśmy co zrobić, żeby mu ulżyć i żeby poszedł spać. W końcu Słońce dało mu smoczka, sekundę później mały zamknął oczy i obrócił się na boczek, później dwie minuty kręcenia się, ostatecznie wyplucie smoczka i spanie. Cały proces zajął małemu dwie minuty i jedną sekundę.
Mam nadzieję, że ten smoczek to był tylko teraz awaryjnie z racji zębów i choroby i jutro nie będzie powtórki z rozrywki.

Wracając do choroby to i tak najlepsza to była wizyta w przychodni z małym. Na początku Słońce poszło jeszcze do łazienki, a ja czekałem pod gabinetem (jednym z dwóch, w których przyjmowali pediatrzy). Po chwili z jednego z gabinetów wyszła lekarka na oko 100 lat. Nie zrażony wiekiem, mówię jej że czekamy z P. na mamę i za chwilę do niej wejdziemy. Babka popatrzyła na mnie przez chwilę a ja zacząłem się zastanawiać, czy nie powinienem powiedzieć tego głośniej, tak żeby babinka usłyszała. Po dość długiej chwili lekarka mówi, że lepiej, żebym teraz do niej nie wchodził bo miała półpaśca przed chwilą i naświetla gabinet.
Po chwili Słońce wróciło i mówię jej o tym półpaścu, żeby zastanowić się co robić. Niby lekarka, naświetla gabinet, niby wietrzy ale jakoś tak strach. W końcu babinka wróciła i zaprosiła nas do środka a my zaczęliśmy tłumaczyć, że może lepiej nie, bo gabinet wyziębiony i ten półpasiec...
Lekarka nie zrażona nalegała, tym bardziej, że drugi gabinet zamknięty, ale ostatecznie stanęło na naszym i nie weszliśmy do niej i do jej półpaśca. Chyba się obraziła, ale poszła po drugą lekarkę do drugiego gabinetu. Po jakiś pięciu minutach przyszły i kazały szybko wchodzić bo (cytuję) "Ospa idzie". Szlag...

Synku, mam nadzieję, że nic nowego nie złapałeś w tej wylęgarni bakterii, Ja wiem, że na ospę wcześniej, czy później i tak będziesz chorował, ale na razie jeszcze nie teraz. Poczekaj jeszcze ze dwa lata.


I już tak na koniec. Dzisiaj pierwszy Dzień Kobiet w historii P. Szkrab dał mamie taką małą bombonierkę w kształcie serca. To znaczy ostatecznie trzeba mu ją było siłą wyrwać, ale na pewno miał szczere chęci, żeby mamie zrobić prezent z okazji Dnia Kobiet :)

środa, 4 marca 2009

5%

Byliśmy przedwczoraj u lekarza.
Żeby było nam wygodniej rozmawiać, na wszelki wypadek przyjechała do nas mama Słońca co by się małym zająć jak my pójdziemy na
wizytę. Przynajmniej taki był plan. Mały jak tylko zostawał sam z babcią rozpoczynał standardowy proces PPR czyli Podkówka,
Płacz, Ryk. Wszystko było ok dopóki mama była w zasięgu wzroku. Wtedy babcia była fajna i nie niebezpieczna.

Z tego powodu musieliśmy zmienić plany i zamiast tak jak chcieliśmy zostawić małego z babcią, która by go uśpiła zafundowaliśmy
mu nocna przejażdżkę po betonowym mieście. Po dojeździe na miejsce, już postanowiliśmy twardo, że P. zostaje z babcią przed
przychodnią a my idziemy do lekarza sami. W poczekalni kolejka, Słońce pełne niepokoju o synka, a i pewnie o wizytę też, w końcu
nie wytrzymuje i idzie zobaczyć co się dzieje. Ja w tym czasie zostaję w poczekalni i dalej czekam.
2 minuty później przychodzi Słońce, babcia i rozwrzeszczany, czerwony z płaczu P. Niestety wożenie w wózku po ciemnych uliczkach
przez babcię nie przypadło mu do gustu. Pielęgniarki patrzą na nas a w zasadzie na Piterka, uśmiechają się, zagadują ale to nie
pomaga. Ostatecznie jednak mały uspokaja się na rękach i pociągając nosem nawet zaczyna się nieśmiało uśmiechać. A my zmieniamy
plany i postanawiamy do lekarza wejść wspólnie z P.

W końcu przychodzi nasza kolej i wchodzimy we trójkę. Lekarz wygląda rzeczowo, pyta chwilę o przebieg choroby, co boli, jak
boli, od kiedy itp. W pewnym momencie każe zdjąć buty i stanąć na palcach a ja jedyne o czym mogę myśleć, to to, że mi strasznie
skarpety śmierdzą po całym dniu chodzenia w butach. Jakbym wiedział co będzie to bym przynajmniej nogi umył, ale trudno nic już
na to nie mogę poradzić. Następnie lekarz karze mi klęknąć na kozetce ze zwisającymi stopami. Ja klękam, rękami podpieram się z
przodu, ogólnie przyjmuję pozycję jak do lewatywy. Lekarz grzecznie prosi żebym się wyprostował a ja się cieszę, że jestem tyłem
do niego ido Słońca bo przynajmniej nie widzą buraka jakiego spaliłem. Tymczasem lekarz stuka mnie młotkiem po pietach, każe
jeszcze się położyć, podnieść nogę i to w zasadzie koniec. Przystępuje do analizy zdjęć przy okazji mówiąc jakie mam opcje.
A opcje daje mi trzy.

1. Nie robić z tym nic, co oznacza, że dalej będzie mnie bolało tak jak mnie boli, najpewniej stan się z czasem będzie pogarszał
ale pewności nie ma. Jedyne co jest pewne, to to że lepiej nie będzie.

2. Robimy operację, wejście od tyłu w kręgosłup, odsunięcie rdzenia kręgowego i wycięcie dysku, który mi wypadł. Ta opcja jest
refundowana, czeka się na nią 3-4 tygodnie z tym, że nie daje gwarancji powrotu do pełnej sprawności poza tym wiąże się z
ryzykiem (do 5%) że coś pójdzie nie tak i podczas operacji zostanie przerwany rdzeń kręgowy.

3. Robimy operację, wejście od przodu w kręgosłup, wyrwanie całego dysku i zastąpienie go sztucznym. Bezpieczniej dla nerwów bo
nie trzeba nic odsuwać na bok, poza tym gwarantuje pełny powrót do zdrowia z możliwością uprawiania sportów i podnoszenia
ciężarów. Niebezpieczniej dla organizmu ze względu na trudniejszą drogę dostępu. Również do 5%, że coś pójdzie nie tak, z tym,
że tu juz nie dopytaliśmy co by mało oznaczać to pójście nie tak i z czym się to wiąże. Dodatkowo koszt wymiany dysku to 26 000
nierefundowanych złotych. U mnie do wymiany są dwa i nie sądzę, żeby była możliwość skorzystania z jakiejś promocji w stylu dwa
w jednym albo kupić jakiś używany dysk na Allegro.
Ta cena nas na razie zmroziła, zresztą z braku pieniędzy na razie i tak nie jest możliwa do przeprowadzenia.

Jak to śpiewa Kazik w jednej ze swoich fajniejszych piosenek:

"Więc głowa do góry, gdy dzień wstaje rano
Od tego są nogi, by łazić na nich"

Nie pozostaje nic innego jak podnieść ten łeb i łazić. Coś się wymyśli, chociaż na razie jeszcze nie wiem co. Teraz jestem w
fazie konsternacji.


A P. wygląda już tak :)

poniedziałek, 23 lutego 2009

Hipochondryk.

Ktoś kiedyś na tym blogu pisał w komentarzach jak to ja fajnie i na luzie podchodzę do nękających mnie chorób (dla niewtajemniczonych przypominam, że obecnie mam dwie. HBS i Mycobakteriozę chociaż to drugie teoretycznie wyleczone).
Swoją drogą wyliczyłem sobie, że do wyleczenia tej mycobakteriozy przez rok połknąłem 1974 tabletki antybiotyku i około 658 tabletek osłonowych. Około. Plus minus dwieście tabletek ale kto by to liczył. Muszę zaznaczyć, że jestem dumny z mojej wątroby, która dzielnie zniosła te antybiotyki i przez cały ten czas tylko raz mi było niedobrze. (Tak trzymaj wątrobo kochana).

No ale wracając do meritum. Do dwóch wyżej wymienionych chorób, po ostatnim tomografie mogę dorzucić kolejne badziewie, które się do mnie przyczepiło. Samo badanie tomografem było całkiem przyjemne, rzekłbym, że nawet mi się podobało bo po pierwsze nikt mnie nie dotykał zimnym stetoskopem, nie smarował mazidłami, żeby np. przyczepić jakieś sondy, nic nie wtykał, przytykał itp. Po drugie było w pozycji leżącej, a dokładnie przez piętnaście minut musiałem leżeć w takiej większej rurze kanalizacyjnej i nie ruszać się.
Gdyby nie hałas (cholernie głośno było) może i nawet zdążyłbym się zdrzemnąć :).
Po odebraniu wyników poszedłem z nimi do lekarza, a ten tylko spojrzał i mówi, że z takimi wynikami, jedynym sensownym wyjściem jest stół operacyjny.
Mówił też, żebym się nie przejmował bo w dzisiejszych czasach to takie operacje robi sie na porządku dziennym, a przepukliny w kręgosłupie (bo o niej mowa) to już praktycznie rutyna.

Rutyna rutyną i może i bym dał się skroić bez mrugnięcia okiem(zawsze to jakaś jedna blizna więcej i można mówić, że to blizna z bijatyki na Pradze, i że ich było 10-ciu ale dałem radę) ale kurcze jakoś tak niepewnie się czuję.
Mało jeszcze o tym wiem, jesteśmy ze Słońcem przed wizytą u neurochirurga, ale jak pomyślę, że będą mi wycinać coś tam zaraz przy rdzeniu nerwowym w kręgosłupie to jakoś tak nieswojo mi się robi.
Wiecie mój ojciec leży od paręnastu lat sparaliżowany (od dwóch lat zbieram się, żeby o tym napisać ale chyba nigdy nie dam rady), co prawda u niego rdzeń jest przerwany w kręgach szyjnych, u mnie operacja na lędźwiowych no i nikt nie mówi, że mi go przerwą ale... no właśnie jakie jest ryzyko i co może ze mnie zostać po takiej operacji. A co zostanie jak tego nie zrobię?

Ech no nic czekamy na wizyty u tych neurochirurgów bo dla pewności zasięgniemy porad dwóch niezależnych specjalistów. Na razie chyba nie ma co gdybać, po raz kolejny pozostaje niepewność o siebie i swój stan zdrowia. Chciałbym, żeby Słońce miało w 100% sprawnego męża (jak mi dwa dni temu coś strzeliło to tylko chodzę i jęczę, że mnie boli a ból czasami promieniuje do mojej prawej stopy), chciałbym też, żeby P. miał sprawnego tatę i za rok, jak pójdziemy na sanki, żebyśmy mogli razem pozjeżdżać z góry. Chciałbym też po prostu przestać cały czas odczuwać to cholerne łupanie w krzyżu. Bez przerwy. Ostatnio zacząłem „kolekcjonować” chwile kiedy mnie nic w plecach nie boli. Marna ta kolekcja :)


KKDK
InnaM - Już nie bezzębne :) Ma jednego zębola.

Anonimowy - rozmawialiśmy o tym ze Słońcem kiedyś. Powiedziała bardzo mądre zdanie, że teraz, kiedy P. jest od nas całkowicie zależny musi być postawiony na pierwszym miejscu. Z czasem być może będzie to ewoluować i środek ciężkości naszych uczuć będzie się przesuwał w kierunku nas - rodziców. Na razie jednak synek jest naszą gwiazdeczką, a nam samym siebie na wzajem nie brakuje :).