poniedziałek, 23 czerwca 2008

Horror cz. II

Kolejny dzień i pobudka wcześnie rano. W nocy jeszcze dwa razy wstawaliśmy na odciąganie pokarmu dla Piotrusia bo wiadomo nie ma jak mamine mleko. Za pierwszą taka pobudką, Słońce lekko skołowane dochodziło do siebie z minutę, później już powiedziała mi, że w pierwszej chwili zdziwiła się po co ją budzę, skoro Piotruś jest koło niej i sobie śpi.
Ze mną nie lepiej, w nocy obudziłem sie słysząc płacz dziecka. Naszego dziecka, które było kilka kilometrów od nas samo w szpitalu. Jeszcze mi ciężko jak o tym piszę. Ogólnie to była bardzo ciężka noc. Rano wstaliśmy i z powrotem do szpitala, nadal niewiele ze sobą rozmawiając bo i o czym?

Dziwne, ale im bliżej byłem szpitala tym większy odczuwałem niepokój. Uczucie to towarzyszyło mi do samego końca i z każdym dniem było coraz silniejsze.
Maksymalnie zdenerwowani wchodzimy do "naszego" pokoju i patrzymy na Piotrusia.
Jest, oddycha, żyje, wygląda ok. W życiu przeszedłem już parę stresów typu egzaminy, obrony, oświadczyny itp. i ulgi po ich zdaniu, wypowiedzeniu. Nigdy jednak, nie miałem tak wielkiej ulgi jaką odczuwałem wtedy kiedy patrzyłem na naszego synka po nocy spędzonej osobno. I wiecie co nie przyzwyczaiłem się do tego uczucia. Każdego dnia przez cały pobyt Piotrusia w szpitalu codziennie rano czułem ten sam przeogromny niepokój i ulgę której nie umiem opisać po dojściu na miejsce i spojrzeniu na naszego synka.
Jak trudno musiało być Słońcu niech świadczy fakt, że cztery dni po urodzeniu przez cały dzień siedziała przy naszym dziecku. Mieliśmy takie specjalne kółko pompowane do siadania, ale raczej niewiele Jej to pomagało. Po prostu nie można siedzieć wygodnie przez cały dzień cztery dni po porodzie gdzie wszystko jest jeszcze praktycznie jedną wielką raną.
W czasie tego pobytu stopy Słońca spuchły chyba dwukrotnie. Po prostu zrobiły się balony, na których nie dało się chodzić. (W domu znaleźliśmy sandały, które po rozpięciu na ostatnie dziurki ledwo wchodziły na stopę Słońca. To były jedyne buty w domu jakie mogła wcisnąć na nogę.)

Pojmuję już jak wielką siłą jest miłość matki do własnego dziecka?
1. Cztery dni po porodzie
2. W kroczu jedna wielka żywa rana
3. Nogi jak napuchnięte jak balony
Mimo tego, miłość, która trzyma matkę przy dziecku niezależnie od własnego cierpienia. I tak jest zapewne z każdą matką, a przynajmniej powinno tak być. Powiem wam jedno. Słońce mi zaimponowało swoją siłą i determinacją. Piotrusiu już to mówiłem ale powtórzę jeszcze raz. Masz najwspanialszą mamę na ziemi.

Wracając jednak do naszej traumy. W szpitalu kupki przestają powoli być czerwone i przechodzą w normalny u noworodków zielony kolor. Ulga, ale niestety lekarze badając krew stwierdzają bilirubinę czyli mówiąc po ludzku żółtaczkę. Mały trafia pod lampy na solarium.


Na oczach specjalna opaska (ile myśmy się nawalczyli żeby jej nie ściągał :). Pierwszy dzień opalania to była jakaś tragedia. Piotruś zdzierał opaskę z oczu, wrzeszczał i nie dało się go nijak uspokoić. Poważnie mówiąc, pod koniec dnia byliśmy zrozpaczeni i zdruzgotani naszym brakiem umiejętności uspokojenia synka.
Przed naszym wyjściem przyszła pielęgniarka i z uśmiechem "porozmawiala" sobie z Piotrkiem, umyła, nakarmiła i położyła pod lampy. O dziwo Piotruś nie płakał i nam łatwiej było dzięki temu wyjść. (W ogóle widząc fachowość pielęgniarek i ich "matczyne" podejście do dzieciaczków na oddziale lżej nam się robiło na sercu. Niepokój wracał tak mniej więcej po 5 minutach od wyjścia z oddziału i trwał tak już do rana.) Widząc, że jest pod fachową opieką poszliśmy do domu, zapewnieni jeszcze na odchodne przez pielęgniarki, że nie z takimi urwisami dają sobie radę.
Następnego dnia te same pielęgniarki, tylko z nieco większymi workami pod oczami powiedziały, że takiego urwisa to jeszcze nie miały na oddziale, zastanawiają się po kim dziecko ma taki charakter i że życzą nam powodzenia. (No cóż mówiły to profesjonalistki. Co mamy powiedzieć My. Totalni amatorzy). Kolejny dzień opalania minął już o wiele spokojniej. Piotruś być może już zmęczony, może przyzwyczajony leżał i odpoczywał pod lampami od czasu do czasu dokarmiany przez mamę. Po południu już całkowicie zrezygnowano z lamp i rozpoczęliśmy jednodniowe czekanie czy ta bilirubina spadnie czy wzrośnie. Czekanie było przyjemne i miłe choć te stopy Słońca i jej ból nic sie nie zmieniły.
Pielęgniarki przy okazji pokazały nam "chwyt" najlepszy do kąpania dzieci. (Trzyma się jedną ręką bez obawy że dziecko się wyślizgnie. Faktycznie to była dobra lekcja.) My siedzieliśmy we trójkę i gdyby nie świadomość opuszczenia synka na kolejną noc było by całkiem fajnie.

Następnego dnia (0prócz porannego stresu) jesteśmy pełni niepokoju i wyczekiwania na badania krwi. Jeśli bilirubina wzrośnie wtedy kolejny dzień naświetlania, później kolejny dzień czekania czyli kolejne trzy dni nie bycia razem. Ostatecznie jednak przychodzi najlepsza wiadomość dnia:) Bilirubina jest na zadowalającym poziomie czyli możemy iść do domu. Rany jakaż to była ulga i radość. Sześć dni po urodzeniu nareszcie będziemy w domu (po raz drugi:)


P.S. Domniemaną przyczyną krwi w kupce naszego synka, było mikrouszkodzenie powstałe podczas wprowadzania cewnika, który miał na celu odgazowanie naszego synka zaraz po porodzie. Wiem, że ta pani, która to robiła chciała dobrze i chciała ulżyć naszemu maleństwu. Pewnie nawet nie wie ile stresu nam przysporzyła i jaki dramat z tego powstał. Powtarzam jeszcze raz. Nie życzę tego nikomu.

KKDK
InnaM - tak wszystko w porządku. Obecnie kupy są żółte czyli takie jak tego oczekiwaliśmy. Zaczynają też śmierdzieć, dzięki czemu łatwiej nam się zorientować dlaczego Piotruś płacze.

Sheryll - Taki szpital znajduje się w naszym betonowym mieście :). Nazywa się Instytutem Matki i Dziecka. Jak widać jest instytutem Matki i Dziecka w godzinach 9:00 - 22:00. Od 22:00 do 9:00 jest Instytutem Dziecka bez Matki ;). Żeby jednak być sprawiedliwym. Na oddziale, na którym był Piotruś przebywali sami mali pacjenci pod intensywną opieką. Mali to znaczy 800-1500 gram. Intensywną to znaczy wszystkie te dzieciaczki z wyjątkiem Piotrusia podłączone były do respiratorów, rurek, poobklejane były plastrami i innymi cudami. Można to zaliczyć jako taki OIOM, dlatego mimo, że jest mi ciężko, jestem w stanie zrozumieć dlaczego miało nas nie być od 22:00. Jako ciekawostkę powiem, że najmniejsze dziecko jakie było w historii tego Instytutu i zostało odratowane ważyło 450 gram. (Bochenek chleba waży 500 gram, margaryna pakowana jest po 500 gram) Spróbujcie w sklepie kupić 45 deko jakiejś wędliny i weźcie ja do ręki. Tyle ważył mały człowieczek. Dla mnie to jest niepojęte.

niedziela, 22 czerwca 2008

Horror cz. I

Tego czego doświadczyliśmy ze Słońcem w ostatnich dniach nie życzę nawet najgorszemu wrogowi.

Ze szpitala, po porodzie, wypisali nas już po dwóch i pół doby i z radością pojechaliśmy do domu. Piotruś co prawda przespał wejście do swojego domu ale trudno - jego prawo. Zresztą już po chwili się obudził i już ze swojego łóżeczka porozglądał się przez chwilę. Chwilę, która pozwoliła mu się zorientować, że jest głodny i rozpocząć krzyk. U Piotrka trwa to około 10-15 sekund.

Do wieczora w zasadzie już nic się szczególnego nie wydarzyło, Piotruś na zmianę ssał, spał, s..ał, a my zaspokajaliśmy - jak mogliśmy - Jego potrzeby. W nocy było podobnie, aż do pierwszej kupy.
Teraz jest mi już nieco lżej o tym pisać, ale wierzcie, że wtedy był to dla nas najgorszy czas w naszym życiu. W kupce naszego synka znaleźliśmy ślady krwi. W kolejnej podobnie i tak przez 6 razy. Krwi było więcej lub mniej. Nad ranem, kiedy Słońce zmieniało kolejną pieluchę, modliłem się już tylko o to, żeby tej cholernej krwi już tam nie było, tylko że ona tam cały czas się pojawiała.
W Internecie niewiele na ten temat piszą, znalazłem tylko informacje o tym, że krew w stolcu u noworodków to poważna sprawa i nie wolno jej bagatelizować.
Boże jak my sie wtedy baliśmy o naszego synka. Wszystkie nasze plany, nasze marzenia, cale nasze życie zamknięte w tej malutkiej osóbce było zagrożone a my nic nie mogliśmy zrobić, żeby mu pomóc. Tej nocy naprawdę po raz chyba pierwszy w życiu tak sie bałem. Nasz trzy dniowy synek chorował a my w środku nocy nie wiedzieliśmy co robić.
Boję się przypominać sobie jakie myśli mnie wtedy nachodziły, boje się, że jak zacznę to rozpamiętywać, jeszcze wrócą i znowu zagrożą zdrowiu i życiu naszego maleństwa.

Rano gdzieś koło 10 udało nam sie dodzwonić do szpitala, z którego nas wypisano. Zostaliśmy skierowani do lekarza pediatry pierwszego kontaktu. Tylko, że my nie mamy jeszcze lekarza pierwszego kontaktu bo Piotruś był w domu dopiero po południu dnia poprzedniego. Niby kiedy mieliśmy wybrać i zapisać go do lekarza?
No nic, zamiast planowanego ten dzień werandowania, poszliśmy od razu "na spacer" do przychodni niedaleko nas. W przychodni dowiadujemy się, że zapisów już nie ma i nie możemy zapisać Piotrusia. Słońce naprawdę ledwo stało na nogach, trzy dni temu urodziła, teraz nie wiadomo co się dzieje z naszym synkiem, na dodatek zamiast leżeć i odpoczywać trzeba biegać szukając lekarza, który łaskawie powie nam co się dzieje z naszym dzieckiem.
Dobra miałem nie przeklinać na blogu ale trafiła mnie
JEBANA KURWICA NA POLSKĄ SŁUŻBĘ ZDROWIA, KTÓRA MA W DUPIE PACJENTÓW!!!

Pytamy czy przyjmą nas prywatnie, Pani za ladą widzi chyba, że po prostu nie odejdziemy a jak nas spróbują wygonić to najpewniej ktoś z personelu zginie. Pobiegła do lekarki, a ta PINDA zasrana nie patrząc nawet na Piotrusia, zaleciła jechać do szpitala pod fachową opiekę. Nie wyszła nawet, nie spytała co dokładnie sie dzieje, nie uspokoiła, nie wezwała karetki (skoro zaleciła jechać do szpitala to chyba znaczy, że uważała że sprawa jest poważna). Nie zrobiła nic. Wypchnąć pacjentów za drzwi, umyć kaprawe rączki i sprawa zamknięta, a to że pacjent ma trzy dni i nie wiadomo co mu dolega to już jest nieważne.


"Wypchnięci" za drzwi decydujemy nic już nie odkładać, przekładamy w domu malucha z wózka do fotelika, wsiadamy w taksówkę i jedziemy do szpitala. W szpitalu na izbie przyjęć lekarze po zbadaniu i wysłuchaniu nas postanawiają zatrzymać Piotrusia na oddziale KPN (Klinika Patologii Noworodków).
Po przyjściu na oddział, pielęgniarki wypraszają nas na czas pobierania krwi i badania naszego maleństwa. Później już dowiadujemy się, że to po to, żebyśmy nie widzieli jak kłują naszego dzidziusia, pobierając Mu krew itp. W poczekalni Słońce płacze ja ledwo się powstrzymuję, i ostatecznie też pękam. Chlipiemy oboje, mi nie przechodzi przez gardło nawet jedno słowo pocieszenia, no bo jak tu pocieszać w takiej sytuacji? Co mam powiedzieć, że będzie dobrze, że wszystko sie ułoży? Nie, Jak coś się stanie Piotrusiowi nic już nie będzie dobrze i nic już sie nie ułoży. Świat przestanie istnieć, nasz świat zniknie.

W końcu pozwalają nam wrócić do synka, na ręce plastry, na piętach ślady po ukłuciach, biedaczek leży pokłuty, my wiemy, że to dla jego dobra, On nie wie dlaczego tak musi cierpieć. Po chwili przychodzi lekarka, wypytuje nas co i jak, pokazujemy jej nocną pieluchę. Lekarka jest miła i delikatna, mówi żebyśmy się nie martwili i że badania wszystko pokażą. Mówi też, niestety, że na oddziale nie można zostawać na noc i około 22.00 będziemy musieli iść do domu. A Piotruś zostanie sam w szpitalu...

Od rana nic nie jedliśmy, Słońce w trzecim dniu po porodzie, cały dzień siedzieliśmy w szpitalu przy synku, ja jeszcze poleciałem kupić laktator, żeby odciągać pokarm dla Piotrusia w nocy i coś tam jeszcze do jedzenia (rogal maślany dla Słońca, dwa pączki dla mnie - zresztą i tak byśmy więcej nie zjedli). Siedzimy w tym pokoiku, na ścianach jakiś Miś Puchatek, w rogu łóżeczko, wanienka, przewijak itp. Taka niby domowa atmosfera ale jak tu ukryć, że to szpital? W salkach obok jakieś dzieci w inkubatorach, jakieś matki z nimi, nikt sie nie uśmiecha a jeśli już to wszystko jakieś takie nerwowe, sztuczne. I nasz Piotruś leży i patrzy na nas, śpi albo je. A my patrzymy na niego i serce nam się kraje. Po prostu czujemy ogromny strach, smutek, rozpacz...

O 22.30 wychodzimy ze szpitala. Pielęgniarki na oddziale, zrobiły na Nas bardzo dobre wrażenie, i pewnie tylko dlatego udało nam się wogóle w jakiś sposób zostawić nasze dziecko w czwartej dobie życia na noc same w obcym miejscu. Po drodze - i już w domu - niewiele ze sobą rozmawiamy. Mi było na sercu tak ciężko, że aż fizycznie odczuwałem taką jakby obręcz na klatce. Po prostu mnie paraliżował strach o nasze maleństwo.

Nie umiem sobie wyobrazić co czuło Słońce tej pierwszej nocy bez dziecka, które urodziła zaledwie trzy dni wcześniej.
Po prostu nie umiem sobie tego wyobrazić.

poniedziałek, 16 czerwca 2008

Akcja P.

P - jak Poród.
P - jak Piekielny ból.
P - jak Przeogromne szczęście.
P - jak Piotruś.

Zaczęło sie jak zwykle znienacka. W sobotę było Opole, Słońce oglądało, ja coś tam dłubałem przy komputerze. Na chwilę przyszedłem, posłuchałem jak Feel zgarnia wszystkie możliwe nagrody i poszedłem z powrotem dłubać.
Tak po północy Słońce wyłączyło TV, ja komputer i zbieraliśmy się do spania. Podczas gdy Słońce poszło sie myć, ja w tym czasie położyłem się na naszej nowej dużej czerwonej kanapie, przymknąłem oczy i wyobraziłem sobie jak to Słońce mnie woła z łazienki, że jej wody odeszły. (Serio o tym pomyślałem). 10 sekund później Słońce FAKTYCZNIE mnie zawołało, że chyba jej wody odeszły.
I zacząłem uczestniczyć w tym śnie tyle że już na serio. Wody odeszły, ale nie to żeby jakimś chlustem, po prostu ciekło. Panika nas ogarnęła no bo niby wiemy co robić ale nigdy wcześniej tego nie ćwiczyliśmy. Jechać taksówką?, dzwonić po pogotowie?, torby niby przygotowane ale czy wszystko w nich jest. Sparaliżowało mnie. A w zasadzie nas. Przez chwilę nie robiliśmy nic, tak jakby się czas zatrzymał i nie wiem ile to trwało.
Sekundę później przyszło jakieś takie ocknięcie. Na postoju przed blokiem nie było taksówek, zadzwoniłem po jakąś a Słońce zaczęło się ubierać. Szybki przegląd listy, dokumenty do plecaka, aparat, komórka do kieszeni, torby w rękę i idziemy.
Taksówkarz spojrzał, nic nie powiedział tylko radio ściszył i ruszyliśmy do szpitala.

W szpitalu na izbie przyjęć przywitała nas "wspaniała pani", która powiedziała, że nie ma przyjęć na oddział położniczy i że wszystko jest na kartce napisane. Po prostu zajebista pani. My tu w nerwach, nie wiemy nic, a ta nam się kartą zasłania. Dzwonimy do naszej położnej i mówimy w czym rzecz, na co ona, żebyśmy sie nie przejmowali tylko szli na badanie i zadzwonili do niej jak lekarz już powie co robimy.
Słońce poszło pod KTG a ja w poczekalni chciałem tą kartkę zerwać ze ściany i wepchnąć babsku do gardła, żeby sie udławiła. Głupia franca jedna, cieciowa baba, ogląda Opole (kabarety) i mówi nam żebyśmy sobie poszli bo przyjęć nie ma. Jak babsko chce Opole oglądać to niech kurna ogląda ja nie mam z tym problemu tylko niech nie podejmuje lekarskich decyzji czy Słońce może jechać gdzie indziej czy nie bo sie na tym Babsko nie zna. Nie zna się bo za dużo Telewizji ogląda, zamiast się uczyć.
No nic lekarz bada Słońce, rozwarcie na 3 cm czyli nie ma co nigdzie jechać, idziemy rodzić. Szybko przebranie i w drogę windą na górę.

Na porodówce okazuje się, że wszystkie trzy łóżka są wolne. Zastanawiamy się ze Słońcem po jaką cholerę ta kartka na drzwiach i to babsko w stróżówce? Polska służba zdrowia kolejny raz potwierdziła swoją "klasę". Położna jakaś taka oschła jakby z pretensjami, że ją budzimy podłącza Słońce do aparatury. No nic nasza położna jest już w drodze i faktycznie chwilę później wchodzi do pokoju a my oddychamy z ulgą, tym bardziej, że Słońce coraz bardziej zaczyna odczuwać ból. Położna zbadała, i co mnie nieco irytowało, rozpoczęła opowiadania że teraz kabarety w Opolu to już nie tak jak dawniej. Kurcze to Opole, myślę, będzie mi do końca życia we wspomnieniach towarzyszyć.
Chwilę później po kolejnym badaniu położna pyta czy chcemy znieczulenie bo to już czas i że Słońce ma talent do rodzenia bo bardzo szybko idzie. Ze względu na szyjkę spodziewaliśmy się, że będzie szło szybko, ale żeby aż tak?
Oczywiście bierzemy znieczulenie, a mnie położna prosi o zejście na dół do tego cholernego babska ze stróżówki i zapłacenie 600 zł.
Wracam z tym paragonem, anestezjolog już podobno idzie, a mnie już drażni, czy zdąży bo za późno dać nie można a Słońce widzę, że już naprawdę cierpi przy skurczach. W końcu weszła jakaś pani tak na oko dwa metry w pasie, w fartuchu (dosłownie) takim jakiego używają w masarniach przy obróbce półtusz wieprzowych. Pani mnie wyprosiła i chyba dobrze, bo bym mógł nie znieść kolejnego babska pastwiącego się nad Słońcem. Na szczęście okazuje się, że anestezjolog to długi i chudy jegomość, maksymalnie spokojny i powolny ale nie flegmatyczny. Taki dobry profesjonalista na oko. Ze dwadzieścia minut trwało, zanim mogłem wejść do Słońca ponownie. Po wejściu babsko numer dwa pyta czy zapłaciłem bo lekarz chce zobaczyć. No więc grzebię tam po spodniach, ręce mi drżą, to ubranko jednorazowe przeszkadza, w ogóle to wyglądałem jakbym sobie w spodniach grzebał za przeproszeniem. Pokazuję paragon babsku nr 2, a ta krzyczy na całe gardło "JEST". I sprawa załatwiona. Lekarz jeszcze wraca, pyta czy wszystko ok i idzie do siebie (na szczęście zabiera ze sobą babsko).

Słońce wyraźnie odetchnęło, i jej ulżyło. Ja też chociaż to nie mnie boli, ale jak widzę jak Słońce cierpi to jakoś tak nie mogę tego znieść. Położna coś tam jeszcze mówi, jakies takie dyrdymały o wspinaczce wysokogórskiej o kempingach nie wiem bo w ogóle nie mogę się na tym skupić. Słońce też, bo jak na chwilę zostajemy sami prosi mnie, żebym chociaż ja uważał i 'podtrzymywał' rozmowę z położną. Tyle, że mi to przychodzi cholernie trudno.

Mimo znieczulenia, niestety bóle coraz mocniejsze. Słońce zmienia pozycje, siedzi na piłce, klęka leży, widać, że cierpi. Położna zachęca i mówi, że dobrze jej idzie, a ja stoję jak kołek i trzymam Słoneczko za ramię. Mówił, że "dobrze Jej idzie" nie będę, bo Słońce nie lubi jak wypowiadam się na tematy, na które nie mam pojęcia co niestety mi się zdarza. Nie wiem jak wygląda poród dobry, a jak zły i dlatego wolę tym razem zamknąć dziób. Mówię jakieś inne "pocieszające" zdania no tak żeby Słońce wiedziało, że jestem po prostu obok niej. Bóle coraz mocniejsze, położna mówi, że to już końcówka i wychodzi na chwilę. Zza drzwi słyszę jak dzwoni i mówi "doktorze mamy poród"...

Pięć minut później w pokoju robi się naprawdę dużo ludzi, Słońce prze jak może ja stoję i nie wiem co robić. Na szczęście nikt nie zwraca na mnie uwagi i niczego ode mnie nie chcą, bo nie wiem czy byłbym w stanie chociażby ruszyć palcem u nogi. Położna prosi Słońce o jeszcze trochę wysiłku i parcia, i że jeszcze trochę i ten nasz brunecik wyjdzie do nas. BRUNECIK. Czyli myślę, włoski ma po mamie i faktycznie przy kolejnym skurczu widzę taki mały kosmyk włosków wystający z 'wiadomo skąd'.
Niestety jeszcze za tym skurczem kosmyk schował się z powrotem ale dwie minuty później kolejny skurcz i kolejne parcie i... stało się.

15.06.2008 godzina 05:10 rano. Piotruś wystawił główkę z 'wiadomo skąd'. Położna mu przełożyła pępowinę nad główką, Słońce jeszcze raz zaparło i mały wyskoczył do nas.
Jak się czuło Słońce tego nie wiem, pewnie jeszcze będziemy mieli czas o tym porozmawiać. W każdym bądź razie trzymając naszego oseska jeszcze na pępowinie na swoim brzuszku popłakało się. Chwilę później jakieś ręce wzięły małego i jakiś głos spytał czy przecinam pępowinę. Jakieś ręce - chyba moje - wzięły nożyczki i zrobiły co trzeba. Na wszelki wypadek złapałem nożyczki na dwie ręce bo gdzieś tam wyczytałem, że to trzeba mieć siłę i pępowinę przecina się jak kabel czterożyłowy. Bzdura, przecina się to jak tasiemkę.

Później pamiętam już tylko obrazy. Słońce pyta czy z dzieckiem wszystko w porządku, ktoś mówi że tak, ktoś inny przekłada Piotrusia i obraca go na różne sposoby, jakiś lekarz siada przed Słońcem, położna coś mówi, ja - stoję jak słup soli. W jakimś takim zawieszeniu stoję w połowie drogi między Słońcem a Piotrusiem i... NIE WIEM CO MAM ROBIĆ???

Gdzieś z oddali słyszę głos Słońca, czy z dzieckiem wszystko w porządku? Ale zaraz to już było to co ja jakieś kółko w czasie zatoczyłem? A może to Słońce drugi raz pyta? Nie wiem. Ktoś chyba mówi że tak, a Słońce patrzy na mnie i mówi żebym robił zdjęcie.
A ja robie chyba najgłupszą rzecz w całym moim życiu. Wyjmuję aparat i robię Słońcu zdjęcie. Słońcu, nie dziecku, tylko Słońcu. Jakbyśmy kurna na wycieczce byli i turysta M. pstryka zdjęcie swojej żonie na tle piramid. (Proszę szanownej wycieczki a tu państwo widzą pompę dyfuzyjną na tle rodzącej kobiety, po prawej zestaw do KTG, po lewej lekarz wyjmujący łożysko, a z tyłu młody człowiek, który 3 minuty temu przyszedł na świat. Po środku sali widzą państwo głupka z aparatem, który pstryka zdjęcia swojej żonie zamiast synkowi).

No nic, ta głupota będzie mi sie śnić po nocach. Słońce tłumaczy, że mam zrobić zdjęcie synkowi a ja zaczynam powoli odzyskiwać myślenie. Odwracam się i widzę szkraba naszego, do którego od dziewięciu miesięcy mówiłem przez brzuch. Skarb nasz najdroższy i najukochańszy. Naj naj naj...

Pytam czy mogę zrobić zdjęcie, na co lekarka mówi, że za chwilę. Patrze jej przez ramię i pokazuję Słoneczku kciukiem, że wszystko jest ok. Synek nasz jest już z nami i wygląda przecudnie. Lekarka wychodzi coś tam zapisać, a ja pstrykam pierwsze zdjęcie synka (umieszczone w poprzednim poście). Wraca lekarka i oznajmia nam uroczyście, że mamy chłopca, waga 3300 długość 55 cm. i otrzymał 10 punktów w skali APGAR.
Owijają nam synka w ręcznik kąpielowy (rożka nie wzięliśmy) i wypraszają mnie na chwilę z dzieckiem na korytarz podczas gdy reszta personelu zajmuje się żoną.

Synku nasz kochany pierwsze chwile te na korytarzu jakie spędziliśmy czekając na mamę to były chwile jakich nigdy nie zapomnę do końca życia. Ja wiem, że to brzmi banalnie ale dokładnie tak jest. Pierwszy raz jak odważyłem sie dotknąć Twojej główki, pierwszy raz jak wystawiłeś języczek, jak otworzyłeś oczka i spojrzałeś na mnie, jak sapnąłeś to było coś niesamowitego. Coś fantastycznego. Coś dzięki czemu zrozumiałem po co kręci sie ten świat.

Mam nadzieję być dobrym tatą. (Bo mamę masz świetną to już wiem:).




niedziela, 15 czerwca 2008

Piotruś

Nasz synek kochany od 5.10 jest już z nami :)

sobota, 14 czerwca 2008

Uspokajająco.

Spokojnie spokojnie nic sie nie dzieje. No właśnie nic mimo że czekamy jak na szpilkach. Podobnie jak niektóre z Was :). Słońce czuje się dobrze, na tyle na ile kobieta w dziewiątym miesiącu może sie dobrze czuć.
Dzisiaj rano powiedziałem jej że zrobię śniadanie a Ona niech "leży i pachnie". Słońce odpowiedziało, że bardziej pasuje "leży i puchnie".
Jak dla mnie nie jest tragicznie, ale fakt, że kostki opuchnięte ma. Poza tym ciężko, to widać, wykonać jej każdą czynność. No nic Słońce narzeka, ja nie narzekam, że Słońce narzeka, bo i nie mam na co. Ja nie wstaje w nocy 7 razy na siku, nie muszę się zastanawiać jak obrócić się na drugi bok, nie swędzi mnie całe ciało, nie boli mnie kręgosłup itp.
Dlatego nie będę narzekał :).

A tu zobaczcie jak się Słońce zmnieniało przez ostatnie tygodnie :). Piękne zdjęcie cieszę się, że Słonce wpadło na taki pomysł i nie zabrakło jej zaparcia, żeby co 4 tygodnie robić kolejne zdjęcie. Ładnie wyszło. (kliknijcie na obrazek to sie powiększy)


KKDK (troche się zdziwiłem ilościa komentarzy)

Sheryll - 10 czerwca za nami. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin. Niestety (dla mnie) Urodziny Słońca też minęły a P. odpoczywa w brzuszku. Czekamy.

InnaM - my też :)

Małgosia - Żadna tajemnica. Mieścimy się w przedziale 30-35 lat. Co do miłości już kiedyś to pisałem, staramy się jak możemy. Często nam to wychodzi ale no cóż, jak każdy mamy i gorsze chwile (takie życie:). Nie martw się jak mnie chwilowo tu nie ma, każdy może mieć chwilę rozleniwienia.

Ciernista - dzięki za życzenia. Też mam nadzieję, że poród przebiegnie lekko, łatwo i przyjemnie. Tylko czy to możliwe jest? Obawiam się że niestety nie.

piątek, 6 czerwca 2008

Odliczanie

To już naprawdę gorączkowe odliczanie. Przynajmniej z naszej strony, bo to co o tym myśli P. dla nas pozostanie tajemnicą. Zarówno Słońce jak i ja nie możemy się już doczekać kiedy zacznie się poród, tym bardziej, że lekarz nie daje nam szans dotrwać do kolejnej środy, kiedy to teoretycznie mamy się z nim ponownie spotkać.
No i tak nas ten lekarz nakręcił, a my czekamy i dopatrujemy się znaków przepowiadających "akcję". Zakładam też, że i Wy, drogie czytelniczki, też czekacie na zdjęcia i radosną nowinę. No i oczywiście czekacie tez zapewne na rozstrzygnięcie ankiety i poznanie imienia P. chociaż z drugiej strony zważywszy na to co Słońce pisze na swoim blogu to chyba nie trudno zgadnąć jak P. będzie miał na imię :). (No cóż nie wyszła mi zagadka)

A synek nasz waży już 3300 i wierci się tak, że Słońce co chwilę podskakuje z bólu. Ogólnie dostrzegam, że ostatnimi czasy to ta ciąża, ciąży Słoneczku tak w pozytywnym sensie tego słowa :). Dłonie puchną, w kręgosłup boli, zgaga, ciężko sie oddycha, trudno się jej obrócić z boku na bok ogólnie same przyjemności. Ale widzę, że jest szczęśliwa i tak samo jak ja nie może się naszego synka doczekać.

KKDK

Anonim - zdjęcia będą na pewno. Film - pewnie też. Zobaczymy ;)

InnaM, Kasia - Nie dziwię się, że Was to przeraża i nie dziwię się, że kobiety chcą tej ciąży i tych dzieciaczków w sobie. To jest naprawdę magia nosić w sobie dziecko. Odrębna istotę (kruszynkę taką)

niedziela, 1 czerwca 2008

Tymbark

Kojarzycie takie napoje Tymbarku gdzie pod kapslem są różne napisy. Kilka miesięcy temu kupiłem sobie taki i pomyślałem, że ta 'wróżba' będzie dla naszego synka. Wtedy wyszło mi "Przyjmij dobrą pozycję" no i P. przyjął dobrą pozycję. Jest główką na dół i miejmy nadzieję, że "dobrej pozycji" od ostatniego USG nie zmienił.

W Tymbarku kupionym dzisiaj i tez przeznaczonym dla P. wyszło "Jest nieźle". Mam nadzieję, że dokładnie tak jest z naszym synkiem. Że czuje się nieźle i przygotowuje się do porodu tak jak my się przygotowujemy. Szczerze mówiąc to już naprawdę nie możemy się doczekać jak weźmiemy P. na ręce.
Dzisiaj w ramach przygotowań, odwiedziliśmy szpital, w którym będziemy rodzić i porozmawialiśmy z położną. Słońce chyba trochę się uspokoiło, ja chyba trochę się zacząłem niepokoić.

Po pierwsze, jak zobaczyłem te wszystkie sprzęty w sali porodowej, to łóżko wielkie i ciężkie to jakoś tak mnie dreszcz przeszedł.
Po drugie Słońce zaczęło pytać o te wszystkie rzeczy związane z porodem. Ze wszystkiego najbardziej pamiętam spokojne tłumaczenie położnej, że rodzimy siłami natury, a krocze nacina się dopiero jak już się samo zacznie rwać. Ale nie ma się co bać bo w momencie nacinania skóra jest już tak napięta, że kobieta nic nie czuje. Jak o tym opowiadała, dreszcz mnie przeszedł drugi raz.
Po trzecie z sali obok wyszedł jakiś mąż innej rodzącej. Blady to był człowiek. Spojrzał na mnie ale nie wiem czy zauważył. Nie istniałem dla niego. Chyba w tym momencie nikt i nic oprócz jego żony i dziecka nie istniało dla tego człowieka. To był trzeci raz kiedy przeszedł mnie dreszcz i jednocześnie moment, w którym już na 100% przekonałem się, że chcę i muszę być podczas porodu ze Słońcem i synkiem.

I wytrzymam choćby nie wiem co się miało dziać.

KKDK
Sheryll - ja tez coraz mniej mam nadziei na 'aniołka'. Po tym jak się kręci i kopie to raczej będzie 'poprzeczniak' :)

InnaM - trafiłaś na bloga jako jedna z pierwszych osób. Wytrwale towarzyszysz nam przez te wszystkie lata i na dodatek trzymasz kciuki :). Dzięki serdeczne.

Kasia - Dzień dziecka minął a P. nadal w brzuszku. Dobrze, dzieciak nie będzie "tracił" jednego prezentu w roku.