wtorek, 23 sierpnia 2005

Początek

Miałem napisać o zdrowiu i wynikach badań ale powstrzymam się, bo byłoby to zawodzenie starego tetryka i w sumie nic ciekawego. Powiem tylko, że wyniki HBSu są dobre tak jak się spodziewałem, wyniki nasienia są niedobre tak jak się nie spodziewałem. Okazuje się, że dużo moich plemników ma wady budowy i należy się skonsultować z lekarzem i leczyć. Czyli czeka mnie kolejna wizyta u androloga, macanie jajek i 'przyjacielska' pogawędka. Oprócz tego od zeszłego czwartku jestem lżejszy o jednego zęba, którego musiałem wyrwać bo spuchłem i bolało jak jasny gwint. Jeszcze tylko badania wzroku, które niestety wypadają jutro. Piszę 'niestety', bo jutro też przypada rocznica naszego poznania się i umowna data, od której liczymy ile już ja i Słońce ze sobą wytrzymaliśmy. Umowna bo z tym poznaniem się to nie do końca tak łatwo da się określić.

Razem ze Słońcem studiowaliśmy na jednej uczelni z tym, że na różnych tokach tak więc na zajęciach się nie widzieliśmy. Muszę powiedzieć, że z widzenia kojarzę Słoneczko moje jako, że ładna dziewczyna jest i podobała mi się (i dalej mi się podoba:). Słońce natomiast twierdzi, z rozbrajająca szczerością, że mnie wogóle nie kojarzy. NIC. Tak jakby mnie wogóle nie było (aż dziw bierze, że nie kojarzy takiego przystojniaka jak ja:).
Po studiach, które ukończyłem z opóźnieniem, przyjechałem do betonowego miasta, a Słońce pojechało kontynuować naukę do wspaniałego Krakowa. Tutaj nasze drogi całkowicie się rozeszły i raczej nic nie wskazywało na to, że jeszcze kiedykolwiek się zejdą. Żyłem sobie spokojnie w wynajmowanej kawalerce z dwoma kolegami ze studiów (jeden to nawet z czasów podstawówki jeszcze) i szczęśliwy z posiadanej pracy egzystowałem na poziomie małego robaka, który dzień za dniem powtarza te same czynności:

1. wstać,
2. higiena,
3. śniadanie,
4. praca,
5. powrót,
6. obiad,
7. czas wolny,
8. kolacja,
9. piwo,
10. spać,
11. wróć do linii 1.

I tak sobie żyliśmy w tej naszej 'męskiej komunie', aż pewnego dnia przyjechał Rafał (kolejny kolega ze studiów) z dziewczyną na imprezę. Zdziwiłem się jak zobaczyłem, że dziewczyną tą było Słoneczko kochane, obecnie moje:). Co prawda Słońce twierdzi, że nie była 'dziewczyną' Rafała tylko 'koleżanką', ale z relacji samego Rafała wynika coś zupełnie odwrotnego.
Dziewczyna czy nie, spodobała mi się. Poszliśmy potańczyć, napić się piwa i kulturalnie spędzić czas całą banda jaka wtedy była (zabawne jest to, że nie pamiętam już dokładnie kto był a kto nie, no ale to nieważne). Rafał dosyć szybko się spił i położył głowę na stole, a ja z racji tego, że tancerz urodzony jestem no cóż, poprosiłem Słońce do tańca (niektórzy 'zazdrośni ludzie' twierdzą, że jestem tak dobrym tancerzem, że mi muzyka w tańcu wogóle nie przeszkadza, ale jak już pisałem to są zazdrośniki i nie należy im wierzyć).
Jestem przekonany, że oczarowałem wtedy Słońce swoim 'krokiem' tanecznym, z którego teraz nie raz się śmieje i często go małpuje umyślnie zmieniając i karykaturując.
Impreza się skończyła a mi udało się jedynie wymienić emailami i numerami telefonów ze Słońcem. Zresztą i tak nie 'podchodziłem' jej jeszcze wtedy, gdyż jak pamiętacie w moich oczach była 'dziewczyną' Rafała a dziewczyn innych facetów się nie podrywa.
Wymieniliśmy parę emailii i chyba smsów i na tym koniec mojej i Słońca znajomości. Na rok.
Po roku Rafał zadzwonił do mnie i powiedział, że jego 'koleżanka' zaprosiła go na wesele, na które się wybierała ale on nie może iść i czy może jej dać kontakt do mnie i czy ja z Nią pójdę. Nie powiedział o kogo chodzi a i ja nie skojarzyłem za bardzo bo to już rok jak się nie widzieliśmy a wcześniejsze nasze kontakty ograniczały się do jednej imprezy i paru spojrzeń na uczelni. Z racji, że wolny byłem, jak i wizja zabawy była mi miła zgodziłem się no bo czemużby nie. Następnego dnia Słońce zadzwoniło do mnie i wyraźnie słyszałem to w jej głosie, że była wystraszona:) (tutaj pewnie się ze mną nie zgodzi), a nawet jeśli nie wystraszona to przynajmniej skrępowana. Umówiliśmy się wstępnie, że odbiorę ją z dworca w Kielcach, później pojedziemy do mnie a później na wesele. No i poszedłem na dworzec, wiedziałem już dobrze na kogo czekam, a że już wtedy mi 'zależało' kupiłem kwiatka i czekałem. W zasadzie na dworzec to nie poszedłem, a pojechałem a jeszcze ściślej to podwoził mnie kolega, swoim sfatygowanym maluchem. Kolega jechał gdzieś tam (chyba do ojca) i po drodze mnie zabrał. Do ojca nie dojechał, bo po drodze na rondzie zaliczyliśmy stłuczkę a dokładniej mówiąc, to wjechaliśmy w tył jakiemuś samochodowi.
Kiepsko było, tu kolega w opałach i należałoby zostać przynajmniej z nim, tam Słońce już niedługo ma przyjechać a ja jeszcze kwiatka nie kupiłem. Oj kiepściunio było ale Maciek kazał mi iść, mówiąc, że sobie poradzi, a mi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać.
Dobiegłem do dworca, szczęśliwie przy dworcach zawsze są jakieś kwiaciarnie, i już 'uzbrojony' w różę czekałem na autobus. Chwilę później przyjechał, Słońce wysiadło a mnie 'trafiło', i wtedy to już naprawdę zaczęło mi zależeć (zależało mi tak, że już na weselu podjąłem 'zapaśnicze' kroki celem zdobycia Słońca ale to juz opowieść na inny dzień:).
I tak jest do dzisiaj. Rano, wieczorem, na spacerze, przed telewizorem, w łóżku, na spacerze, w kinie, u znajomych... Wystarczy, że Słońce jest koło mnie a lepiej się czuje. Spokojny taki.

To szczęście chyba jest:)

P.S. Później już dowiedziałem się, że zanim Słońce zadzwoniło do mnie to wcześniej, próbowała umówić się na to wesele z trzema czy czterema innymi facetami. Hmm... no cóż nie czuje się 'piąty'. Raczej odbieram to jako 'znak' opatrzności:)

KKDK

InnaM
- Też raz miałem sen, w którym wiedziałem że śnie i że to tylko sen. Śmieszne uczucie to było:)

środa, 17 sierpnia 2005

SUDOKU i inne...

Dostałem uspokajającego smsa od brata. Spędzają spokojnie wczasy, gdzie jest ciepło i widoki piękne. Szkrab całymi dniami bawi się na plaży i niczym się nie przejmuje. Zazdroszczę mu tego:).

Ze Słońcem mamy ostatnio nową manię. Nazywa się Suji wa dokushin ni kagiru w skrócie SUDOKU. W wolnym tłumaczeniu oznacza to 'Liczby muszą trwać w celibacie'. Generalnie na necie znajdziecie setki stron poświęconym SUDOKU tak więc nie będę przynudzał:)

Tylko uważajcie bo wciąga:).

A jutro opiszę wyniki jakie odebrałem (jak nie zapomnę). Jedne dobre:) drugie nie za bardzo:(.

Koszmar

Cholernie nie lubię realizmu, jaki towarzyszy snom. Zwłaszcza, jeśli śni mi się jakiś koszmar. Dzisiaj na przykład o 2.30 obudziłem się ze strachu przed tym co mnie nawiedziło we śnie.
Brat mój obecnie z żoną i Szkrabem są w Chorwacji na wczasach, a mi przyśniło się, że mieli wypadek samochodowy, bratowa zginęła na miejscu, brat został sparaliżowany a Szkrab poobijany. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że widziałem to wszystko jak na dłoni i odczuwałem emocje jakie towarzyszyły by mi w realnym świecie w takiej sytuacji. Szkrab nie mógł się wydostać z fotelika i przez parę godzin musiał patrzeć na nieżywą mamę i charczącego, sparaliżowanego tatę. Mogłem tylko patrzeć na biedne dziecko i widzieć jak nieporadnie próbuje się wydostać. Wiem że to tylko sen i nic takiego nie miało miejsca, za cholerę jednak nie mogłem się uspokoić. Do czwartej leżałem na łóżku nie mogąc usnąć. Jeszcze teraz mnie to denerwuje i nie bardzo mogę o tym pisać.
Wysłałem smsa do brata, tak, żeby zapytać jak spędzają wczasy? Czekam na odpowiedź i chociaż wiem, że jest ok (zdrowy rozsądek tak podpowiada) to niepokój jakiś pozostaje.

Takich snów nie lubię, a przeważnie jak śni mi się coś miłego to zapominam. Chciałbym mieć tak jak Słońce, które pamięta większość swoich snów, i tych dobrych i tych złych.

czwartek, 11 sierpnia 2005

HBS

W tym tygodniu z racji tego, że pracuję od 14:00 postanowiłem rankami pozałatwiać kilka zaległych spraw związanych ze zdrowiem i zaległymi badaniami. Przede wszystkim wiszące od pół roku badania wzroku poza tym HBS no i 'onanizm naukowy' czyli kolejne badanie nasienia. Zacząłem właśnie od nasienia. Na recepcji jak zwykle tłok, tak więc oprócz mnie i lekarki o badaniu dowiedziało się kilka postronnych osób. W tym samym przytulnym gabinecie te same gazetki, nieco bardziej wymiętolone, to samo biurko, leżanka, krzesło i prześwitująca słomianka zakrywająca okno. Klimaty znane, tak więc nie zastanawiając się przystąpiłem do 'zbiórki' mojej połowy naszego dzidziusia. Musze przyznać, że byłem pod niejaką presją, ponieważ na biurku oprócz wspomagających gazetek były już dwie inne próbki badających się przede mną osób. (Pomijam tutaj fakt, 'profesjonalizmu' lecznicy, w której się badałem. Na próbkach jak wół były nazwiska osób. Nie sądzę, żeby byli szczęśliwi z faktu, że osoba całkowicie postronna dowiedziała się, że ONI tutaj byli:). Z racji ochrony danych osobowych w tym blogu nie będę tych panów wymieniał). Presja jaką czułem wiązała się z tym, że no cóż... widziałem ich próbki, ich możliwości i po prostu NIE MOGŁEM być gorszy. Na szczęście nie byłem.
Koniec, końców dopełniłem dzieła i wyszedłem z pokoju. Tym razem jednak nie towarzyszyło mi skrępowanie jak ostatnim razem. Badanie jak badanie. Ok trochę dziwne, ale generalnie nic szczególnego, nasienie też trzeba badać, a to że zbiera się je w dość specyficzny sposób to już na to nic nie poradzę. Tak jest po prostu organizm zbudowany. Tak jak ostatnim razem oddaliłem się w pośpiechu i niemalże zażenowaniu, tak teraz spokojnie wyszedłem, bez pośpiechu i bez nerwów. Widać doświadczenie robi swoje.

Następnie przyszła pora na HBS czyli inaczej mówiąc badanie mojego wirusa żółtaczki, którego jestem nosicielem, i z którym chcąc nie chcąc muszę żyć.
Pamiętam moment, kiedy się o nim dowiedziałem a było to niezbyt przyjemne.
Postanowiłem kiedyś z kolegą w imię dobra ludzkości oddać dobrowolnie krew. Samo oddanie krwi przebiegło bez problemu, klika minut 'dojenia' i już. Po oddaniu krwi, mimo że byłem po dużym śniadaniu poczułem się jakbym nic nie jadł od paru dni. Po prostu kolosalny głód. Na szczęście dostaliśmy talony na obiad i po 10 tabliczek czekolady na głowę. Jakoś tak trzy miesiące trzeba odczekać przed następnym oddaniem krwi i tak odczekaliśmy. Poszliśmy kolejny raz i tutaj na rejestracji pielęgniarka lekko mnie ścięła z nóg zadając pytanie:

- Czy pan nie dostał listu od nas?
- Jakiego listu? (zapytałem już nieco zaniepokojony)
- No nie może pan oddawać krwi. Zaraz lekarz z panem porozmawia.
- (zbladłem chyba, bo pani dalej mówiła)
- Proszę się nie niepokoić lekarz zaraz z panem porozmawia.

No tak, ja mam się nie niepokoić po czymś takim. Co miałem zrobić? usiadłem na stołeczku i czekałem a kolejka chętnych do okienka jakoś tak dziwnie odsunęła się nieco ode mnie. Oj miałem wtedy 'gonitwę myśli'.
Co się dzieje i dlaczego nie chcą mi pobrać krwi?
Jaki list ze stacji krwiodawstwa i dlaczego nikt nie chce mi nic powiedzieć?
Myślałem, że mam HIV lub AIDS, no bo w sumie dlaczego mieli by mi nie pobrać krwi, tym bardziej, że oddaje im krew dobrowolnie. W związku z najczarniejszym scenariuszem, bałem się, czy Słońce moje jest wolne od tego badziewa. Cholera niezłego stracha wtedy miałem. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie ma takiej możliwości, a życie seksualne jakie prowadziłem uniemożliwia złapanie tego wirusa tyle, że 'zdrowy rozsądek' nie był w stanie w tym momencie dojść do głosu. Byłem już wtedy ze Słońcem i tylko z nim, obydwie wcześniejsze dziewczyny raczej nie mogły być zarażone, chociaż jak tak siedziałem to i takie scenariusze przelatywały mi przez głowę. Mogło być tak, że zaraziłem się od jednej z nich, i nieświadomy żyłem sobie z nim a wirus cierpliwie rozwijał się w moim organizmie. W tym scenariuszu zachodziło prawdopodobieństwo, że zaraziłem moje kochane Słoneczko. Była jeszcze jedna myśl. Myśl, że to Słoneczko ma HIV a ja zaraziłem się od niej. Jest to jedyna myśl z tych nieszczęsnych trzydziestu minut, której się wstydzę. Wstyd mi, że tak pomyślałem i że wogóle taka możliwość pojawiła się w mojej głowie.

W końcu przeszła lekarka i zaprosiła mnie do gabinetu. Bez ogródek oświadczyła, że dawcą nie będę mógł być nigdy i moja krew została komisyjnie zniszczona. (Tak jakby mnie to interesowało czy moja krew została zniszczona czy nie i czy mi ja teraz oddadzą) Później poinformowała mnie o HBS i o tym, że jestem nosicielem wirusa żółtaczki. I to wszystko. Nie powiedziała nic więcej, dała jeszcze skierowanie do poradni chorób zakaźnych i do podpisania dokument, że o wszystkim się już dowiedziałem i że nie mam więcej pytań. Pytań nie miałem żadnych za to byłem w szoku. Ok już wiedziałem, że nie mam HIV ale stwierdzenie lekarki 'jest pan nosicielem wirusa żółtaczki' nie dawało mi spokoju. Na resztę dnia wziąłem wolne i pojechałem do Słoneczka. (To były jeszcze czasy kiedy mieszkaliśmy w dwóch różnych miastach i spotykaliśmy się weekendami). W pociągu uspokoiłem się nieco, ale jak doszło do momentu kiedy stanąłem twarzą w twarz ze Słońcem nie byłem w stanie nic wykrztusić. Wybełkotałem coś o wirusie, żółtaczce i nosicielstwie po czym autentycznie się rozbeczałem. (wstyd mi jak to pisze, ale normalnie, najnormalniej w świecie płakałem). Teraz będzie trochę pokrętnie ale wtedy myślałem tak:
Ja mam w sobie to badziewie, Słońce moje (wtedy zwane kwiatuszkiem:) jeśli będzie zarażone to znaczy że ją zaraziłem, i to JA będę winny jej choroby.
Jeśli nie będzie zarażone to świetnie, ale z drugiej strony trzeba będzie ograniczyć kontakty do minimum, żeby się nie zaraziła. Szlag mnie trafiał, bałem się i tego, że jest zarażona i tego że nie jest i teraz dla 'bezpieczeństwa' zerwie ze mną. Nie pamiętam już dokładnie ale chyba nawet zaproponowałem, jej coś w tym stylu, że nie powinna być ze mną.

Nie wiem co wtedy myślała, prawdę mówiąc nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale jak zwykle w 'swoim' stylu podeszła do sprawy logicznie. Naprawdę pomogła mi wtedy się uspokoić, dokładnie pytając co mi lekarz powiedział co wiem i generalnie przekonując, żebym nie wpadał w panikę. A ja nie panikowałem dlatego że mam HBSa, ale dlatego że mogę Ją stracić. Wracając do domu w pociągu naprawdę już dobrze się czułem i wiem, że zawdzięczam to właśnie mojemu Słońcu kochanemu, które potrafiło mi pomóc i wesprzeć w tamtej chwili. Wiem że mogę na Nią liczyć i to mnie uspokaja i naprawdę napawa radością. Jestem szczęśliwy, że jest ze mną a nie z nikim innym:). Pewnie się powtórzę ale kocham moje Słoneczko:).

Później wydarzenia potoczyły się w miarę szybko. Pierwsza wizyta w poradni chorób zakaźnych zaowocowała skierowaniem na badania. Z wynikami w ręku po tygodniu udałem się tam ponownie do doktora Szubiakiewicza, którego naprawdę należy chwalić za podejście do pacjenta. Sprawdził wyniki, stwierdził, że nie jest tak, źle i skierował na kolejną serię badań, już bardziej szczegółowych. Kolejny tydzień i już spokojniejszy ponownie do niego poszedłem. Okazuje się, że faktycznie mam pozostałości wirusa w organizmie (jak to stwierdził jest otoczka wirusa ale nie ma jądra odpowiedzialnego za jego rozmnażanie i replikacje. Coś jak samochód bez silnika). Pozostałości te najprawdopodobniej są wynikiem przebytej żółtaczki. Tyle, że żółtaczkę przebyłem w sposób utajony i dlatego wirus siedzi nadal. Jak bym normalnie zachorował, zżółkł i odsiedział 3-4 miesiące w szpitalu to teraz miałbym już przeciwciała i wszystko byłoby ok. Z racji tego, że mój organizm postanowił 'zadziałać' inaczej nosze w sobie niechcianego gościa a raczej miliardy gości bo przecież 'wirusów jak mrówków':). Jak powiedział lekarz do końca życia będę chodził na badania chyba, że jakimś cudem pozbędę się go co może się wydarzyć ale nie musi. Z drugiej strony istnieje u mnie ryzyko i prawdopodobieństwo zachorowania, przykładowo na marskość wątroby, ale ryzyko różnych chorób jest zawsze i w sumie każdemu może się coś przytrafić tak więc nie przejmuję się tym zbytnio. Teraz czekam na wyniki, a 17.08.2005 idę znowu do lekarza.
W zasadzie jestem spokojny, niemniej jakiś tam niepokój jest. Niepokój, czy wyniki będą dobre, tak jak były ostatnio i przedostatnio, czy na przykład pogorszyły się w zastraszający sposób.

I jeszcze jedna rzecz. Najważniejsze jest to, że Słoneczko nie jest zarażone a teraz jest już zaszczepione i bezpieczne. Ważne jest też to, że taka konfiguracja wirusa jaka jest u mnie nie powoduje zarażania innych, tak więc jestem stosunkowo 'bezpiecznym' osobnikiem. Jak powiedział doktor, według prawa polskiego mogę piastować wszelkie stanowiska pracy bez obawy na zarażanie innych. Mogę być opiekunką do dziecka, kucharzem, dyrektorem:) itp. Tylko, że na dyrektora raczej nie mam szans:).

Dobra nie przynudzam już. Pozdrawiam wszystkich czytających. Miało być jeszcze dzisiaj o paru innych rzeczach ale nie mam już siły pisać:)


P.S. Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz. Pomyślcie sobie jak czują się osoby, które mają AIDS i wiedzą, że nie ma dla nich ratunku?

poniedziałek, 8 sierpnia 2005

Urlop

Witam wszystkich ponownie. Na początek pragnę przeprosić za tak długa przerwę. No cóż najpierw urlop później urwanie głowy w pracy no i na dodatek praca magisterska, którą usilnie próbuje napisać.

Tydzień jaki ze Słońcem spędziliśmy w Niemczech i we Francji był świetny. Przede wszystkim pogoda, która dopisała nam idealnie, a wręcz jak dla mnie to nawet trochę za gorąco było. Ale po kolei. Zaczęliśmy od przelotu do Frankfurtu. Przelot pierwszy raz w życiu tak więc i wrażenia niesamowite. Siedząc już na miejscu w samolocie nie czułem się zbyt komfortowo (swoją drogą siedzenia upakowane jak w polskich busach). Odczuwałem jakiś taki niepokój, pomieszany z ciekawością co skutkowało tym, że pociły mi się dłonie i jak Słońce zauważyło spociłem się pod pachą. No cóż pierwszy raz leciałem i tym to sobie tłumaczę, niemniej z nas dwojga tylko ja się denerwowałem a przynajmniej nie umiałem tego ukryć. Na całe szczęście nie miałem 'sensacji' żołądkowych, które zwykle towarzyszą mi w chwilach stresu. Przezornie dzień wcześniej nałykałem się węgla tak, żeby być zabezpieczonym z każdej strony.
Stewardesy rozpoczęły 'taniec', pokazując nam gdzie są wyjścia awaryjne, co robić jak będzie wodowanie albo stracimy szczelność itp. Później szybki start i po paru minutach już wysoko nad chmurami widać było jedynie malutkie plamki oznaczające miasta i wsie gdzieniegdzie przecięte linią rzeki. Generalnie widok piękny co widać na rysunku obok chociaż z pewnością nie oddaje on całości wrażeń (Kliknij na obrazkach aby powiększyć).
Przez całe 90 minut lotu z twarzą 'przyklejoną' do szyby oglądaliśmy widoki. Co prawda mniej więcej w połowie lotu wpadliśmy w turbulencje co nie było zbyt przyjemne, zwłaszcza, że widzieliśmy skrzydło samolotu latające tak, jakby się miało za chwilę urwać. Stewardesy nie były tym faktem szczególnie zaniepokojone tak więc i ja się nieco uspokoiłem, chociaż uczucie latania na wszystkie (dosłownie) strony w samolocie na 11000 metrów do najmilszych nie należy:) Szczęśliwie dolecieliśmy na miejsce co zostało przez pasażerów nagrodzone brawami dla pilota, co jak dla mnie i dla Słońca wiało trochę 'wiochą' no ale ponoć taki zwyczaj.



Dwie godziny oczekiwania na przyjaciółkę Słońca spędziliśmy na obserwacji ludzi na lotnisku. Uzbrojeni w jeden telefon komórkowy z uruchomionym roamingiem i dwoma bez roamingu (całkowicie bezużytecznymi) czekaliśmy cierpliwie aż się zjawi. W końcu przyjechała ze swoim chłopakiem i mogliśmy wybrać się do Heidelbergu a ściślej mówiąc do Plankstadt gdzie mieszkaliśmy. Już na miejscu okazało się, że Monika jest naprawdę dobrze przygotowana na nasz przyjazd.
Sama musiała chodzić do pracy, co nie przeszkodziło jej zorganizować nam czas i wypełnić go do ostatniej chwili. Naprawdę dobrze się dziewczyna przygotowała, mapki, foldery, bilety autobusowe co?, gdzie? i kiedy? mamy robić, wszystko było ustawione. W pierwszy dzień pojechaliśmy do Shwetzingen zwiedzać ogrody i zamek. Sam zamek jest kiepski i nie polecam całą godzinne zwiedzanie można określić jednym słowem nuuuuda. Zamek kiepski i radzę omijać go szerokim łukiem, no ale ogrody przy nim to już zupełnie inna bajka. Po prostu wspaniałe miejsce na odpoczynek. Fontanny, zagajniki, kwiaty, drzewa i wszystko pięknie zadbane zgodnie z niemieckim 'ordnung must sein'. Zdecydowanie polecam ogrody do zwiedzania.



Dugi i trzeci dzień poświęciliśmy na Heidelberg. Miasto z najstarszym w Niemczech uniwersytetem z pięknymi kościołami, ruinami zamku i wzgórzem filozofów. Malownicze uliczki i piękne otaczające miasto góry, być może nie jestem tym momencie obiektywny i wszystkie superlatywy jakie wymieniam mogą być 'skażone' przechwalaniem własnego urlopu niemniej Heidelberg naprawdę zrobił na mnie wrażenie. W pierwszy dzień jedna strona miasta w drugi kolejna po drugiej stronie rzeki z wspomnianym już wcześniej 'filosophen berg' i amfiteatrem wybudowanym w czasie prosperity trzeciej rzeszy przez jej najzagorzalszych fanatyków. Na marginesie mówiąc to nie polecam tego amfiteatru. Idzie się i idzie godzinami a widok taki sobie, ot zwykły amfiteatr na pewno nie zasługujący na 'trud' dotarcia do niego. Co ciekawe w tym jak i w innych miejscach, w których byliśmy to to, że na ulicach w Niemczech naprawdę nie ma śmieci. Nie wiem czy ludzie tam nie śmiecą, czy mają tak dobre służby porządkowe ale po prostu ulice są czyste. Zresztą nie będą się tu zachwycał czystością w Polsce też jest w miarę czysto a już na pewno idzie w ostatnich latach na lepsze. Mam nadzieje, że i pod tym względem niedługo dogonimy naszych sąsiadów. Ponadto przydało by się ich dogonić pod względem wysokości zarobków i stopy bezrobocia, ale tu tak szybko może nie być:). Wracając jednak do tematu. Heidelberg to kolejne miasto warte zwiedzenia i dwa dni to niezbędne minimum, żeby je jako tako zapamiętać.



Kolejne dwa dni to wycieczki po okolicy, rowerowe i piesze a w sobotę wyjazd do Francji a ściślej mówiąc do Strasburgu. Wyjazd połączony z piknikiem ale w odróżnieniu od 'pikniku pod wiszącą skałą' ten nie skończył się tragicznie. Przez granicę przejechaliśmy nie wiedząc kiedy. Po prostu w pewnym momencie napisy zaczęły się po francusku a skończyły po niemiecku. No cóż Unia Europejska:) Strasburg jest piękny z malowniczymi uliczkami coś jak Kazimierz nad Wisłą w skali makro. Zaliczyliśmy przejazd statkiem wycieczkowym co dało nam okazje z bliska obejrzeć parlament Europejski. Koniecznie, trzeba w Strasburgu pójść do katedry. Po prostu niesamowite wrażenie, no i koniecznie trzeba wejść na taras widokowy 66 metrów nad ziemią. Wchodzi się wąską (jednoosobową) wieżyczką z krętymi schodami. Wrażenie niesamowite, polecam wszystkim. Wieczorem chłopak Moniki (rodowity francuz) zabrał nas na typowe francuskie jedzenie gdzie skosztowaliśmy między innymi ciasta cebulowego czy ślimaków. Proszę się nie śmiać ani nie obrzydzać, ślimaki są bardzo dobre. Przed podaniem głodzi się je, tak aby pozbyć się ich naturalnego smaku więc ślimaki smakują tak, jak sos w który się je podaje. Hubert, dla odmiany, zamówił specjał francuski, którym były części rybiej głowy w galarecie... No tego to już nikt z nas Polaków nie miał odwagi spróbować. Jedzenie dobre ale w całym tym wyjściu do restauracji rozdrażnił nas nieco kelner. Kelnerzyna ów jak dowiedział się, że jesteśmy z polski zaczął głośno komentować jacy to Polacy nie są i generalnie widać było, że żartuje z nas (że piją dużo itp.). Hubert twierdził, że to taki zwyczaj francuskich kelnerów, że zachowują się po części jak aktorzy opowiadając dowcipy. Nie wiem czy to były dowcipy czy nie bo znam je jedynie z tłumaczenia Moniki, która jako tako umie po francusku. Jakbym znał francuski równie dobrze mógłbym być złośliwy i zacząć żartować z francuskiej 'resistance' podczas drugiej wojny światowej, no ale języka nie znam:). Po tych wszystkich wrażeniach, wróciliśmy do Plankstadt a w niedzielę rano przelot samolotem z powrotem do kochanej Polski, za którą już trochę tęskniliśmy. Jednak wszędzie dobrze ale w domu najlepiej. Fajnie było na wczasach ale po powrocie cieszyłem się już z tych czterech ścian, w których od roku mieszkamy. Na koniec już jeszcze jedno zdjęcie pokazujące jak pięknie jest ponad chmurami, z dala od trosk, nieżyczliwości czy nietolerancji. Po prostu spokój i cisza:)





Koniec;)