wtorek, 4 listopada 2008

Czas

Przed urodzinami Piotrusia czas był dla nas statecznym gantlemanem, czasami nieco flegmatycznym, dystyngowanym jegomościem, który wszędzie szedł spokojnym, niezbyt szybkim krokiem.
W dniu 15.06.2008 ten sam czas na chwilę się nawet zatrzymał i patrzył zdziwiony na nowe, wrzeszczące życie na naszej planecie.
A później czas zaczął biec. Czasami nawet pędzi na złamanie karku, czerwony na twarzy z językiem na brodzie za dnia nie mający chwili spokoju, w niczym nie przypominający już wcześniejszego gantlemana z melonikiem na głowie.

W erze przed urodzinami Piterka moje życie to była praca, komputer, jakieś przyjemności a'la kino, restauracja, i bardzo wiele niespełnionych marzeń powiązanych z bogactwem i realizacją własnego biznesu internetowego - bliżej nieokreślonego - ale na pewno bardzo dochodowego:)
Epoka PO urodzinach synka, to stopniowa ewolucja myślenia, wyciszenie i juz niekoniecznie chęć zdobycia całego świata i posiadania wszystkiego co tylko można wymarzyć. Pewnie dlatego, że wszystko co tylko mogłem sobie wymarzyć już mam. Mój synek jest dla mnie całym światem wokół którego krążymy jak komety my - czyli rodzice.
Przed Piotrusiem, ba! nawet w trakcie ciąży Słońca nie wiedziałem, że będzie to wszystko wyglądać tak jak jest teraz. Nie sądziłem, że aż tak się zmienię, że aż tak zmienię swoje rozumienie i postrzeganie świata. Prawdę mówiąc w trakcie ciąży, kiedy wyobrażałem sobie jak to już będzie wyglądało nasze życie we trójkę, zawsze była to wizja nas jako rodziców z dzieckiem jako dopełnieniem, ale tak gdzieś to dziecko było nieco z boku, to znaczy na równi z nami traktowane ale na pewno nie w centrum.

Rzeczywistość wygląda tak. W chwili narodzin zdajesz sobie sprawę, że ten mały szkrab ze skórą dosłownie jak aksamit jest całkowicie zależny od nas i to jaki będzie jest w głównej mierze wypadkową naszego (rodziców) codziennego zachowania. Kolejna refleksja to to, że nagle stwierdzasz, że jesteś w stanie dla tego małego szkraba oddać wszystko, dosłownie wszystko łącznie z własnym życiem jeśli to miałoby jemu pomóc.

I tu dochodzimy do sedna zmian, czyli:
- Nasz dzidziuś jest dla nas ważniejszy od nas samych!
- Odpowiedzialność jaką są obarczeni rodzice podczas wychowywania dzieciaka jest nieskończenie wielka.
- Nagroda jaką otrzymują to między innymi taki właśnie uśmiech. (jest to nieskończenie wielka nagroda :)



Synku zmieniłeś mnie nie do poznania i za to Ci dziękuję. Masz 4 miesiące, nie umiesz mówić, ledwo głowę trzymasz w pionie, a udało Ci się poukładać pod czaszką swojemu staremu i wyprostować mu w głowie kilka rzeczy.

Cel nadaje życiu sens.

Moje życie ma sens :)

wtorek, 7 października 2008

Wot technika

Jedzie dwóch Rosjan w pociągu. Spotkali się na korytarzu, palą, rozmawiają jeden z nich pyta.
- A gdzie ty jedziesz?
- A jadę z Moskwy do Petersburga a ty?
- A ja jadę z Petersburga do Moskwy.
ten drugi zamyślił się, spojrzał przez okno, pociągnął papierosa i powiedział:
- Wot technika.

I ja tak teraz jadę w pociągu, z Internetem łącze się przez komórkę, piszę bloga i tak sobie myślę jak to ta technika poszła do przodu. Za moich czasów czekało się na telefon, a jak już nam podłączyli to mieliśmy taki fajny zielony z tarczą do wykręcania numerów. Telefon stał w centralnym miejscu w domu, w przedpokoju, żeby każdy miał blisko. Teraz... liczba komórek w Polsce przekroczyła 100% ludności obywateli. Dwie komórki to żadna nowość. W szkole trwają dyskusje czy komórki mogą być używane przez uczniów czy nie. Sam osobiście widziałem w TV wypowiedź młodej mamy, która tłumaczyła, że nie wyobraża sobie, żeby w szkole dzieciom zabroniono włączania telefonów komórkowych bo co by to było jeśli Ona by musiała córce coś strasznie ważnego powiedzieć.
No cóż, nie tak dawno temu dzieciaki wychodziły na cały dzień do szkoły i nikt nie cierpiał z powodu braku kontaktu, a już na pewno nie te dzieciaki.

Nie wiem jak to będzie z nami i Piotrusiem z jednej strony widzę u siebie i u Słońca chęć nie cackania się z dzieckiem i nie trzymania go pod kloszem, z drugiej strony najchętniej to bym cały czas przy Nim był i pilnował żeby broń Boże nic się Piterowi nie stało.
Usprawiedliwiam się, że dzidziuś jest jeszcze mały i bezbronny ale czy uda mi się w odpowiednim wieku pozwolić dziecku na odrobinę samodzielności. Czy nie kupię mu komórki do przedszkola na wszelki wypadek? Nie wiem. Mam nadzieję, że nie i dzieciak na tym skorzysta stając się nieco bardziej samodzielny. Nie mogąc liczyć na ciągły - w dowolnej chwili - kontakt z nami będzie musiał nauczyć się radzenia sobie sam w trudnych przedszkolnych i szkolnych sytuacjach.
Z drugiej strony zwiększa to ryzyko, chociaż jak się tak dokładniej zastanowić to czy faktycznie tak jest? W jaki sposób komórka zwiększa bezpieczeństwo dziecka?
W żaden. Zwiększa się jedynie komfort psychiczny dziecka i rodzica z tym, że brak komórki i ciągłego kontaktu z rodzicami przecież dziecka nie wpędzi w depresję :)

Piotruś przykro mi ale nie będziesz miał komórki w szkole, a już na pewno nie w przedszkolu. I nie chodzi tu o nie posiadanie telefonu wogóle. Po prostu nie bedziesz go zabierał do szkoły.

wtorek, 9 września 2008

Harmonogram

Harmonogram naszego synka oczami taty. Niestety duża część dnia jest nieopisana ze względu na pracę. Szkoda, bardzo tego żałuję i chciałbym móc spędzać ze szkrabem 100% więcej czasu. No niestety nie da się. Staram się nadrobić w weekendy, ale z tym tez różnie bywa bo wtedy trzeba coś w domu zrobić :). Przydałby mi się jakiś klon...


5:00 - pobudka, Piotruś kwęka i domaga się jedzenia. Kwęka ale niekoniecznie płacze. Najtrudniej się zebrać, jak już się wstanie to jest ok. Zmieniam pieluchę i podaję szkraba mamie na karmienie.

5:30 - 6:00 - Usypianie. Mały jest rozbudzony i szczęśliwy bo najedzony i ma sucho. Uśpienie nie przychodzi łatwo ale pomaga metoda "na ignorowanie" synka. Dziś dla przykładu położyliśmy go między siebie i poszliśmy spać. P. kwękał ale nie wiem jak długo bo usnąłem. Jak się obudziłem o 7:00 to spał.

7:00 - włącza mi się budzik a ja włączam drzemkę.

7:15 - ponownie włącza mi się budzik a ja go wyłączam.

7:50 - zrywam się spóźniony z łóżka. Czasami pomaga mi Słońce - budząc - ale przeważnie robię to sam spóźniony i zaspany. Piter ponownie domaga się mleka i dostaje to czego żąda. Ja robię śniadanie.

8:10 - Siadamy do śniadania, Piotruś w leżaczku już najedzony, przebrany w czystą pieluchę i ogólnie rozbudzony. My już w miarę też - jemy i rozmawiamy z Piotrusiem.

8:40 - wychodzę do pracy wiedząc że się spóźnię.

9:10 - siadam w pracy do komputera, dookoła różnie raz więcej, raz mniej osób. Jak więcej to rzucam coś na usprawiedliwienie, jak mniej to czekam aż przyjdą jeszcze bardziej spóźnialscy i rzuca coś na usprawiedliwienie.

13:00 - idę na zapiekankę, żeby nie wydawać po 10-15 zł na obiad bo po pierwsze to by było nieuczciwe wobec Słońca, które nie chodzi do restaurancji na obiady, po drugie jak przychodzę do domu po obiedzie w pracy to jemy obiad domowy i on smakuje zawsze lepiej niż kupny. Zawsze.

17:00 - wyłączam komputer i wracam do domu.

17:30 - biorę na ręce szkraba. Stęskniłem się za nim przez te 8 godzin. Piotruś ładnie pachnie a ja nie mogę się opanować i zawsze kilka razy całuje w policzki, czółko, główkę itp. No po prostu nie mogę się powstrzymać.

18:00 - jemy szybko obiad na raty, małemu włącza się już powoli "wieczorny maruda". (Zimne ziemniaki tez smakują okej).

19:30 - Piotruś coś tam je, marudzi i kręci się. Niewiele rzeczy pomaga.

20:00 - Kąpiel w krochmalu. Biorę szkraba i myję ciałko nie zapominając o żadnej fałdce. Po kąpieli Słońce oliwi (mały wygląda wtedy jak Pudzian), ja zwijam wanienkę itp.

20:20 - Słońce zaczyna karmić ja siadam do komputera, tym razem prywatnego. Odbieram reklamy viagry, kredytów i innych bzdur.

20:40 - Odbijamy malucha i kładziemy do łóżeczka. Włączamy karuzelę i patrzymy czy sam uśnie. Przeważnie się udaje i maluch po chwili kwękania poddaje się i zasypia sam.
I tak śpi aż do 5:00.

O piątej powtarzamy plan.

KKDK

Sheryll - obawiam się że nie.

wtorek, 2 września 2008

Jesienne Szoł.

Od paru dni telewizje atakują nas reklamami nowej, wspaniałej, jeszcze lepszej ramówki jesiennej. Cudeńka jakie zapowiadają no to po prostu palce lizać. Więcej akcji, więcej emocji, więcej, więcej, więcej...

Szczytem szczytów jest stacja PolShit, która ma chyba wszystkiego najwięcej, a już kiczu to na pewno z Zygmuntem Chajzerem na czele. Już niedługo w/w poprowadzi super ekstra szoł "Chwila prawdy" czy tam jakoś tak.
Szoł polega na tym, że uczestnicy zostają podłączeni do wykrywacza kłamstw i odpowiadają na pytania zarabiając pieniądze. Z tym, że jeśli wykrywacz wykryje kłamstwo wtedy uczestnik odpada z gry.
Tak więc pan Chajzer będzie kontrowersyjnie pytać o różne szczegóły z życia ludzi a gawiedź przed telewizorami z zapartym tchem będzie się dowiadywać, że Pani Jadzia z Koszalina ma czyraki na piętach lub, że zdradziła męża o czym będzie musiała powiedzieć bo inaczej przegra. A jak na pytaniu o zdradę odpadnie to i tak wiadomo że zdradziła bo inaczej by nie odpadła.

Brawo brawissimo dla pomysłu. Super pomysł i super szoł.
Zdaję sobie sprawę, że telewizja PolShit raczej nie jest nastawiona na edukowanie społeczeństwa :), w myśl zasady "robimy wszystko dla kasy" jest w stanie zrobić wiele ale tym razem to już lekkie przegięcie.
Spowiedź za pieniądze, na dodatek przed oczami milionów telewidzów. Już widzę jak cały kraj z wypiekami na twarzy ogląda w/w Jadzię.

A ja myślałem naiwnie, że "Gwiezdny Cyrk" to było dno :). Okazuje się, że można zejść jeszcze niżej.
Mam tylko nadzieję, że znajdę w sobie dość siły żeby przełączać kanał jak tylko zobaczę wzmiankę o tym szole. Przy Big Brotherze mi się udawało tak więc mam nadzieję, że i tym razem uda mi się nie wiedzieć nic na temat tego programu i ludzi, którzy tam będą występować.

Bogu dzięki za piloty do telewizora :)

wtorek, 5 sierpnia 2008

Berserker

Głupi jestem niemiłosiernie i stwierdzam to z całą stanowczością. Głupi dlatego, że nie potrafię odróżnić rzeczy ważnych od nieistotnych i dlatego, a może przede wszystkim, że wogóle nie mam w sobie żadnej empatii.

Dziś po pracy jak zwykle wchodząc do domu przywitałem się ze Słońcem i Piotrusiem. Odłożyłem komputer, klucze wyjąłem z kieszeni, komórka na stół itp. Wszystko normalnie, jak każdy powrót do domu aż do momentu kiedy usłyszałem jęk Słońca z sypialni.
Słońce blade jak papier, ledwo stało na nogach krzywiąc się z bólu powiedziało jedynie, że strasznie boli ją brzuch i plecy. Naprawdę, żal mi się jej zrobiło, i tym bardziej nie umiem sobie wyobrazić tego co było potem.
Wziąłem naszego słodziaka na ręce a Słońce... no cóż poszło rozmawiać z wielkim uchem. Piotruś niestety nie był tak słodki jak zawsze, darł mi się prosto do ucha, a ja próbowałem i robiłem co mogłem, żeby choć na chwilę się uspokoił i odpoczął. W mojej wersji robienie co się da oznacza noszenie na rękach, bujanie i robienie sz-sz-sz. W 90% przypadkach skutkuje. Niestety teraz było te 10%.
W międzyczasie Słońce skończyło co miało skończyć, niewiele jej to niestety pomogło, i leżąc na łóżku dosłownie zwijała się z bólu. Ja dalej próbowałem słodziaka uspokoić, ale niestety jakoś nie mogliśmy znaleźć wspólnego języka. Jednym słowem Sajgon.
Na dodatek jeszcze Piter pruknął na brązowo, podczas wymiany pieluchy zużyłem przedostatnią chusteczkę co oznaczało, że trzeba było jeszcze skoczyć do sklepu.
Jakby tego było mało to:
- woda nie przyniesiona, Słońce w ciągu dnia zrobiło zupę zużywając resztki wody ze studni (mieszkamy w betonowym mieście a wodę nosimy ze studni :),
- szkrab nie wykapany
- mi się żołądek do kręgosłupa już przykleja,
- Słońce nie może karmić bo leży i zwija się dosłownie z bólu, ja w pośpiechu wyjmuję mleko z zamrażarki ale zanim się rozmrozi w ciepłej wodzie to jeszcze jakieś 10 minut.
- Słodziak płacze, grymasi, kręci się i wyrywa mi się z rąk.

No po prostu "super" wieczór po przyjściu z pracy :)

Nie wiem, w którym to było momencie i co dokładnie było tą iskrą zapalną, ale po prostu puściły mi nerwy. Wkurzyłem się na bałagan w domu, na to ile mam jeszcze do zrobienia dzisiaj, na Słońce że leży i ją boli, na cholera wszystko byłem wkurzony.
A najbardziej na Słońce, że się zaziębiła bo byla źle ubrana albo że coś zjadła i sie rozchorowała jakby to była jej wina że ją piekielnie bolał brzuch.
Eh... głupi to mało powiedziane.
Dobrze, że chociaż miałem na tyle rozsądku, żeby tego Słońcu nie pokazywać chociaż nie wiem czy gdzieś tam w moim zachowaniu nie było tego widać. Mam nadzieję, że nie bo przecież kocham moje Słońce i mojego Piterka i wstydzę się tych uczuć jakie mnie nachodzą kiedy mnie krew zalewa. Nie myślę wtedy racjonalnie.


Na całe szczęście ostatecznie i tak wszystko się skończyło dobrze.

Piter umyty, nakarmiony i śpi.
Słońcu chyba trochę lepiej, teraz śpi zwinięta w kłębek.
Ja znalazłem mimo wszystko odrobinę czasu, żeby tu do Was zajrzeć :)


KKDK

Sheryll - najważniejsze, żeby ocalić zdrowie i życie. Blizna no cóż, wiadomo że lepiej żeby jej nie było, mam nadzieję, że kiedyś medycyna tak pójdzie do przodu, że bedzie całkowicie likwidować takie blizny.

niedziela, 27 lipca 2008

Stres, stres, stres...

Dawno tu nie zaglądałem. Jako usprawiedliwienie powiem, że ogólnie mało mamy czasu na cokolwiek poza Piotrusiem.
Nasz synek rośnie jak na drożdżach, a raczej powinienem powiedzieć jak na mleku matki. Co prawda Słońce na początku bało się, że mleka będzie mało ale jak po ostatnim razie odciągnęła 110 ml z jednej piersi jednocześnie karmiąc synka z drugiej to chyba się psychicznie uspokoiła. Przynajmniej jeśli chodzi o ilość mleka dla Piotrusia.
Jak była w szpitalu, aha bo nie napisałem, Piotruś zaliczył kolejny szpital i kolejne dwa dni poza domem. Na szczęście obyło się głownie na strachu, głownie dla rodziców, bo na twarzy Pitera nie widziałem jakiegoś większego niepokoju. Może dlatego, że tym razem Słońce mogło zostać z synkiem na noc no i pewnie synek dzięki temu czuł się bezpiecznie. Przez dwa dni żona moja kochana wraz z synkiem mieszkała w szpitalu a ja martwiłem się w domu (nocami bo w ciągu dnia po pracy martwiłem się w szpitalu). Piotrusia dokładnie przebadali i na szczęście okazało się, że ta bakteria co to nam wychodziła w posiewie moczu w szpitalu już się nie pojawiła. Teraz leczymy ją tylko z kupy, żeby i tam jej nie było.

Jedna rzecz jaka mi utknęła w głowie i jaką będę pamiętał to moment kiedy pielęgniarka wbijała Piotrusiowi wenflon w rękę.
Ogólnie wbijanie igieł w moje ręce nie przeraża mnie. Może nie jest to szczyt przyjemności ale jak mi krew pobierają to lubię sobie popatrzeć bo mnie to w jakiś sposób ciekawi jak to ta moja krew wygląda. Tym razem nie wbijali mi tylko Piotrusiowi i zastanawiam się dlaczego jak to widziałem to mnie bolało. I to tak naprawdę czułem jakby to mi pielęgniarka tą igłę wbijała w rękę. Piotruś wrzeszczał a mnie bolało, i Jego pewnie też bo w końcu łapinka taka mała a igła taka wielka (tak ze 4 centymetry miała)
Trzeba przyznać, że P. darł się w niebogłosy tym bardziej, że za pierwszym razem nie wyszło i trzeba było powtórzyć wkłuwanie. Rączka wielkości 5 złotych i ta 4 centymetrowa igła... jeszcze mnie ciarki przechodzą jak sobie to przypomnę.
Na całe szczęście jest już po. Słońce i Piter sa już w domu, nasz stan mebli powiększył się o leżak (sztuk jeden), który kupiłem Słońcu do wygodniejszego siedzenia w szpitalu.

Leżak niech sobie będzie, przyda się na lato (lata) a ty synku kochany nie strasz juz rodziców jakimiś szpitalami, i tak są znerwicowani :)


Na koniec zobaczcie jak nam się powiększa z dnia na dzień stopa życiowa :)




KKDK
Sheryll - tak trzymaj. Urzędników na raz się wszystkich nie wymieni ale dobrym przykładem powoli nastąpią zmiany i wierzę, że jeszcze kiedyś z przyjemnością pójdę do urzędu. (może nawet trafię na Ciebie a i tak nie bedziemy wiedzieć, że ja to ja a ty to ty :)

Małgosia - No to życzę siostrze lekkiego porodu i najważniejsze, żeby dziecko zdrowe było.

InnaM - albo Ty :)

Ciernista - staram się. Ostatnio jednak musialem poprosić Słońce, żeby mnie w nocy z łóżka nogą wypychała bo, wstyd się przyznać, ale płacz synka mnie nie budzi tak szybko jak powinien. Przyzwyczaiłem się jakos czy co. W każdym bądź razie jedno jest pewne, do kolana pod żebrami na pewno się nie przyzwyczaje i będę się szybko budził. Słońce ma prawo do wbijania mi kolana pod żebro w nocy. (Ciekawe ile kobiet o tym marzy :)

sobota, 12 lipca 2008

Nauki

Piotruś jest dla mnie najlepszym i jednocześnie najbardziej wymagającym nauczycielem jakiego miałem w życiu.

Nauki Piotrusia (i zapewne każdego innego dzieciaczka)

Po pierwsze, najważniejsze, jeśli musisz coś zrobić przy dziecku (cokolwiek), zawsze miej przygotowane w zasięgu ręki wszystkie rzeczy jakich możesz potrzebować do wykonania czynności. Zanim rzucisz się do zmiany pieluchy, karmienia, zmiany ubranka itp. przemyśl czy wszystko jest i czy niczego nie brakuje. Najlepiej jakbyś miał/miała pod ręką wszystkie potrzebne rzeczy w ilości kilku sztuk.
Przykład: Zmiana pieluchy może być miłym przeżyciem dla rodzica i dziecka, może też zakończyć się katastrofą w postaci obesranych trzech pampersów z rzędu (zaraz po założeniu pampersa, a jeszcze przed naciągnięciem śpiochów), zabrudzonego i zamoczonego przewijaka, zabrudzonych dwóch pieluch i zabrudzonych kupą kapci taty (kupa była rzadka i po podniesieniu nóg poleciała taką fontanną na kapcie).

Po drugie, jeśli już musisz improwizować rób to z głową i na spokojnie. Wiem że płacz dziecka nie nastraja do opanowania i spokojnego myślenia ale miej na uwadze, że 15 sekund dłużej płaczu nie zaszkodzi dziecku.
Przykład: Można odkazić butelkę w bezpieczny sposób, można też w panice (żeby było szybciej bo dziecko płacze) próbować wyjąć butelkę z wrzątku gołymi palcami. Jeśli już do tego dojdzie dobra rada, przed włożeniem palców do wrzącej wody podmuchaj na nie przez chwilę. Zwłaszcza jeśli za pierwszym razem butelka Ci się wymsknie i trzeba będzie wkładać palce jeszcze raz.

Po trzecie, znajdź jedną osobę, która Ci będzie doradzać i słuchaj tylko i wyłącznie tej osoby. Nie wolno Ci słuchać podpowiedzi wielu osób bo:
  1. Każdy ma swoją teorię na najlepsze wychowywanie dzieci.
  2. Każdy uważa, że wie lepiej
  3. Tobie robi się jedynie mętlik w głowie
  4. Dziecku robi się mętlik bo co chwilę ma zmiany (raz jest głaskane, raz podrzucane, raz karmione, raz bujane, raz dostaje smoczek, innym razem smoczek mu się zabiera i nie podaje przyczyny). Dziecko tego nie rozumie, a że jeszcze nie umie powiedzieć "kochani rodzice nie rozumiem o co Wam chodzi?", dlatego płacze. A rodzice nie wiedząc dlaczego dziecko płacze (raz głaskają, raz podrzucają, raz karmią...)
  5. Ty się stresujesz i dochodzisz do wniosku, że wszystko robisz źle.

Po czwarte, tato pomagaj mamie jak umiesz. W nocy możesz wstać i przewinąć, a mama nakarmi, a nie wszystko na głowie mamy a Ty sobie smacznie śpisz. To nieuczciwe wobec niej. Jestem Waszym dzieckiem i musicie się wspólnie wspierać żeby mnie wychować. Psychicznie (kiedy jednemu jest ciężko) i fizycznie (kiedy trzeba wstać w nocy i wymienić pieluchę).


KKDK

Sheryll, InnaM - Zastanawiam się czy jak bym sam pracował w urzędzie to też bym się taki stał jak typowy urzędnik i miał wszystko w nosie :). Teraz mnie wszystko w urzedach wpienia a zwłaszcza obsługa petenta. Z tym, że dla tych ludzi to właśnie taki "tumiwisizm" jest normą.
Czyli albo ja jestem nienormalny (bo mnie to drażni), albo Ci ludzie są nienormalni, albo żyjemy w dwoch roznych swiatach.

czwartek, 3 lipca 2008

Becikowe

Jak ja nie znoszę urzędów.
Ja nie wiem czy to moja wina, czy może w urzędach mają moje zdjęcie i jak widzą, że przychodzę to z miejsca przygotowują dla mnie specjalny zestaw kłód pod nogi.

Próbowałem Becikowe załatwić dla synka. Jakby nie było 1000 złotych za niewiele pracy. Jeszcze w urzędzie gdzie odbierałem akty urodzenia poinformowano mnie, że becikowe załatwię na ulicy Przemyskiej 11. Wierząc, że wszystko sie łatwo i szybko uda załatwić poszedłem na wyżej wymienioną, zaopatrzony w dowody swój i Słońca, akt urodzenia Piotrusia żeby nie było, ze brakuje mi jakiś dokumentów. Po dojściu na miejsce stwierdzam, że Przemyska 11 jest zwykłą kamienicą mieszkalną na starej Ochocie.
W zasadzie to nie wiem czego mam szukać więc idę na około kamienicy zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Po drugiej stronie, ostatecznie, znajduję wejście do Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej. Trochę się zdziwiłem bo raczej ośrodek pomocy społecznej nie kojarzył mi się do tej pory z becikowymi, no ale to w sumie pierwsze becikowe w moim życiu tak więc ogólnie mam małe pojęcie o tym co mnie może spotkać.

Po wejściu miła pani z miłym usmiechem informuje mnie, że się spóźniłem bo oni już nie przyjmuja wniosków a urząd do spraw becikowego zostal przeniesiony na Powstańców Wielkopolskich 1. Miła Pani dodatkowo z miłym usmiechem informuje mnie, że wszelkie informacje były już rozesłane (niestety nie spytałem gdzie były rozesłane) i na dowód tego pokazała mi świstek z wydrukiem komputerowym świadczacym niezbicie że faktycznie przenosiny sie odbyły.


Miła Pani pomogła mi jeszcze wypełnić formularz i życzy powodzenia w załatwianiu becikowego. Ja, uzbrojony w świstek z komputerowym wydrukiem, idę na Powstańcow Wielkopolskich 1. Dokładniej mówiąc nie idę a człapię, bo żar niemiłosierny się leje z nieba, a moje betonowe miasto jeszcze tylko to gorąco potęguje. Ogólnie jestem malo tolerancyjny jeśli chodzi o upały i najchetniej zostałbym w domu z jakimś zimnym napojem w ręku no ale czego się nie robi dla becikowego.
Po dojsciu na miejsce pełna konsternacja, a w zasadzie panika, bo zbliża się 16 co oznacza, że zapewne urzędniczki już w blokach startowych czekają na sygnał do wyjścia. Czasu coraz mniej a ja miotam się po Powstańców Wielkopolskich i szukam tej cholernej jedynki. Wkurzam się na upał, na to że czasu mało, nawet na tych powstańcow sie wkurzam chociaż wiem, że Oni tu najmniej winni. Po jakiś 15 minutach biegania znajduję wreszcie posesję numer 1 na ulicy Powstańców Wielkopolskich.

I tu mi szczęka opadła. Urząd do jakiego zostałem skierowany okazał się... garażem. Specjalnie wrócilem następnego dnia z aparatem bo byście mi nie uwierzyli jakbym to tylko opisał.
To jest właśnie Polska. Pani w urzedzie kieruje petentów do garażu, na dodatek wydrukowuje sobie na drukarce dokładny adres, tak żeby móc go petentom dawać i żeby petenci się broń boże nie zgubili i żeby trafili dokładnie do tego właśnie garażu. W betonowym mieście becikowe rozdaje się w garażu :).
No nic dzwonię pod numer telefonu z karteczki, na wszelki wypadek przystawiając ucho do drzwi garażu bo a nuż faktycznie jest tam urzad i w garażu tym siedzą jacyś urzędnicy. Telefon zajęty (norma) za drugim razem też, udaje mi się połaczyć dopiero za trzecim razem.
Pytam się kolejnej milej pani gdzie mieści się ich siedziba i gdzie jest Powstańców Wielkopolskich 1 bo może to mi się coś pokiełbasiło, albo ktoś poprzestawiał złośliwie tabliczki z numeracją. (Może jakis złośliwy Powstaniec Wielkopolski).
Miła Pani mówi, że nie wie gdzie jest Powstańców Wielkopolskich 1, ale za to wie gdzie jest Powstańców Wielkopolskich 17 czyli tam gdzie znajduje się urząd, ale w zasadzie to i tak nie mam po co przychodzić bo urzad jest dzisiaj nieczynny bo nie mają jeszcze pieczątek ze starej siedziby...

Tak więc Piotrusiu przegrałeś pierwszą walkę z Polską biurokracją i nie masz jeszcze becikowego. Dla Twojego dobra radzę Ci zacząć się przyzwyczajać do tej rzeczywistości i nie musisz się starać jej zrozumieć. W zasadzie to nawet nie zalecam podejmowania prób zrozumienia polskiej urzedniczej rzeczywistości.

W przyszłym tygodniu runda druga, może uda nam się w końcu zdobyć dla Ciebie ten 1000 złotych :)


A Piotruś ma to w nosie:). Na razie większym problemem od braku becikowego jest codzienna kąpiel a zwłaszcza wycieranie już po kapieli. Powiem wam, że dzięki takiej syrenie jaką Piter daje po wyjęciu z wanienki, ciarki przechodzą mi po całym ciele. Po prostu wrzeszczy ile fabryka dała.



KKDK

Sheryll - ja też rozumiem tą determinację. Nie zmienia to faktu że po prostu Słońce moje podziwiam za siłę jaką się wykazała.

InnaM, Cisza, Kasia - Dzięki serdeczne za rzyczenia i trzymanie kciuków :)

poniedziałek, 23 czerwca 2008

Horror cz. II

Kolejny dzień i pobudka wcześnie rano. W nocy jeszcze dwa razy wstawaliśmy na odciąganie pokarmu dla Piotrusia bo wiadomo nie ma jak mamine mleko. Za pierwszą taka pobudką, Słońce lekko skołowane dochodziło do siebie z minutę, później już powiedziała mi, że w pierwszej chwili zdziwiła się po co ją budzę, skoro Piotruś jest koło niej i sobie śpi.
Ze mną nie lepiej, w nocy obudziłem sie słysząc płacz dziecka. Naszego dziecka, które było kilka kilometrów od nas samo w szpitalu. Jeszcze mi ciężko jak o tym piszę. Ogólnie to była bardzo ciężka noc. Rano wstaliśmy i z powrotem do szpitala, nadal niewiele ze sobą rozmawiając bo i o czym?

Dziwne, ale im bliżej byłem szpitala tym większy odczuwałem niepokój. Uczucie to towarzyszyło mi do samego końca i z każdym dniem było coraz silniejsze.
Maksymalnie zdenerwowani wchodzimy do "naszego" pokoju i patrzymy na Piotrusia.
Jest, oddycha, żyje, wygląda ok. W życiu przeszedłem już parę stresów typu egzaminy, obrony, oświadczyny itp. i ulgi po ich zdaniu, wypowiedzeniu. Nigdy jednak, nie miałem tak wielkiej ulgi jaką odczuwałem wtedy kiedy patrzyłem na naszego synka po nocy spędzonej osobno. I wiecie co nie przyzwyczaiłem się do tego uczucia. Każdego dnia przez cały pobyt Piotrusia w szpitalu codziennie rano czułem ten sam przeogromny niepokój i ulgę której nie umiem opisać po dojściu na miejsce i spojrzeniu na naszego synka.
Jak trudno musiało być Słońcu niech świadczy fakt, że cztery dni po urodzeniu przez cały dzień siedziała przy naszym dziecku. Mieliśmy takie specjalne kółko pompowane do siadania, ale raczej niewiele Jej to pomagało. Po prostu nie można siedzieć wygodnie przez cały dzień cztery dni po porodzie gdzie wszystko jest jeszcze praktycznie jedną wielką raną.
W czasie tego pobytu stopy Słońca spuchły chyba dwukrotnie. Po prostu zrobiły się balony, na których nie dało się chodzić. (W domu znaleźliśmy sandały, które po rozpięciu na ostatnie dziurki ledwo wchodziły na stopę Słońca. To były jedyne buty w domu jakie mogła wcisnąć na nogę.)

Pojmuję już jak wielką siłą jest miłość matki do własnego dziecka?
1. Cztery dni po porodzie
2. W kroczu jedna wielka żywa rana
3. Nogi jak napuchnięte jak balony
Mimo tego, miłość, która trzyma matkę przy dziecku niezależnie od własnego cierpienia. I tak jest zapewne z każdą matką, a przynajmniej powinno tak być. Powiem wam jedno. Słońce mi zaimponowało swoją siłą i determinacją. Piotrusiu już to mówiłem ale powtórzę jeszcze raz. Masz najwspanialszą mamę na ziemi.

Wracając jednak do naszej traumy. W szpitalu kupki przestają powoli być czerwone i przechodzą w normalny u noworodków zielony kolor. Ulga, ale niestety lekarze badając krew stwierdzają bilirubinę czyli mówiąc po ludzku żółtaczkę. Mały trafia pod lampy na solarium.


Na oczach specjalna opaska (ile myśmy się nawalczyli żeby jej nie ściągał :). Pierwszy dzień opalania to była jakaś tragedia. Piotruś zdzierał opaskę z oczu, wrzeszczał i nie dało się go nijak uspokoić. Poważnie mówiąc, pod koniec dnia byliśmy zrozpaczeni i zdruzgotani naszym brakiem umiejętności uspokojenia synka.
Przed naszym wyjściem przyszła pielęgniarka i z uśmiechem "porozmawiala" sobie z Piotrkiem, umyła, nakarmiła i położyła pod lampy. O dziwo Piotruś nie płakał i nam łatwiej było dzięki temu wyjść. (W ogóle widząc fachowość pielęgniarek i ich "matczyne" podejście do dzieciaczków na oddziale lżej nam się robiło na sercu. Niepokój wracał tak mniej więcej po 5 minutach od wyjścia z oddziału i trwał tak już do rana.) Widząc, że jest pod fachową opieką poszliśmy do domu, zapewnieni jeszcze na odchodne przez pielęgniarki, że nie z takimi urwisami dają sobie radę.
Następnego dnia te same pielęgniarki, tylko z nieco większymi workami pod oczami powiedziały, że takiego urwisa to jeszcze nie miały na oddziale, zastanawiają się po kim dziecko ma taki charakter i że życzą nam powodzenia. (No cóż mówiły to profesjonalistki. Co mamy powiedzieć My. Totalni amatorzy). Kolejny dzień opalania minął już o wiele spokojniej. Piotruś być może już zmęczony, może przyzwyczajony leżał i odpoczywał pod lampami od czasu do czasu dokarmiany przez mamę. Po południu już całkowicie zrezygnowano z lamp i rozpoczęliśmy jednodniowe czekanie czy ta bilirubina spadnie czy wzrośnie. Czekanie było przyjemne i miłe choć te stopy Słońca i jej ból nic sie nie zmieniły.
Pielęgniarki przy okazji pokazały nam "chwyt" najlepszy do kąpania dzieci. (Trzyma się jedną ręką bez obawy że dziecko się wyślizgnie. Faktycznie to była dobra lekcja.) My siedzieliśmy we trójkę i gdyby nie świadomość opuszczenia synka na kolejną noc było by całkiem fajnie.

Następnego dnia (0prócz porannego stresu) jesteśmy pełni niepokoju i wyczekiwania na badania krwi. Jeśli bilirubina wzrośnie wtedy kolejny dzień naświetlania, później kolejny dzień czekania czyli kolejne trzy dni nie bycia razem. Ostatecznie jednak przychodzi najlepsza wiadomość dnia:) Bilirubina jest na zadowalającym poziomie czyli możemy iść do domu. Rany jakaż to była ulga i radość. Sześć dni po urodzeniu nareszcie będziemy w domu (po raz drugi:)


P.S. Domniemaną przyczyną krwi w kupce naszego synka, było mikrouszkodzenie powstałe podczas wprowadzania cewnika, który miał na celu odgazowanie naszego synka zaraz po porodzie. Wiem, że ta pani, która to robiła chciała dobrze i chciała ulżyć naszemu maleństwu. Pewnie nawet nie wie ile stresu nam przysporzyła i jaki dramat z tego powstał. Powtarzam jeszcze raz. Nie życzę tego nikomu.

KKDK
InnaM - tak wszystko w porządku. Obecnie kupy są żółte czyli takie jak tego oczekiwaliśmy. Zaczynają też śmierdzieć, dzięki czemu łatwiej nam się zorientować dlaczego Piotruś płacze.

Sheryll - Taki szpital znajduje się w naszym betonowym mieście :). Nazywa się Instytutem Matki i Dziecka. Jak widać jest instytutem Matki i Dziecka w godzinach 9:00 - 22:00. Od 22:00 do 9:00 jest Instytutem Dziecka bez Matki ;). Żeby jednak być sprawiedliwym. Na oddziale, na którym był Piotruś przebywali sami mali pacjenci pod intensywną opieką. Mali to znaczy 800-1500 gram. Intensywną to znaczy wszystkie te dzieciaczki z wyjątkiem Piotrusia podłączone były do respiratorów, rurek, poobklejane były plastrami i innymi cudami. Można to zaliczyć jako taki OIOM, dlatego mimo, że jest mi ciężko, jestem w stanie zrozumieć dlaczego miało nas nie być od 22:00. Jako ciekawostkę powiem, że najmniejsze dziecko jakie było w historii tego Instytutu i zostało odratowane ważyło 450 gram. (Bochenek chleba waży 500 gram, margaryna pakowana jest po 500 gram) Spróbujcie w sklepie kupić 45 deko jakiejś wędliny i weźcie ja do ręki. Tyle ważył mały człowieczek. Dla mnie to jest niepojęte.

niedziela, 22 czerwca 2008

Horror cz. I

Tego czego doświadczyliśmy ze Słońcem w ostatnich dniach nie życzę nawet najgorszemu wrogowi.

Ze szpitala, po porodzie, wypisali nas już po dwóch i pół doby i z radością pojechaliśmy do domu. Piotruś co prawda przespał wejście do swojego domu ale trudno - jego prawo. Zresztą już po chwili się obudził i już ze swojego łóżeczka porozglądał się przez chwilę. Chwilę, która pozwoliła mu się zorientować, że jest głodny i rozpocząć krzyk. U Piotrka trwa to około 10-15 sekund.

Do wieczora w zasadzie już nic się szczególnego nie wydarzyło, Piotruś na zmianę ssał, spał, s..ał, a my zaspokajaliśmy - jak mogliśmy - Jego potrzeby. W nocy było podobnie, aż do pierwszej kupy.
Teraz jest mi już nieco lżej o tym pisać, ale wierzcie, że wtedy był to dla nas najgorszy czas w naszym życiu. W kupce naszego synka znaleźliśmy ślady krwi. W kolejnej podobnie i tak przez 6 razy. Krwi było więcej lub mniej. Nad ranem, kiedy Słońce zmieniało kolejną pieluchę, modliłem się już tylko o to, żeby tej cholernej krwi już tam nie było, tylko że ona tam cały czas się pojawiała.
W Internecie niewiele na ten temat piszą, znalazłem tylko informacje o tym, że krew w stolcu u noworodków to poważna sprawa i nie wolno jej bagatelizować.
Boże jak my sie wtedy baliśmy o naszego synka. Wszystkie nasze plany, nasze marzenia, cale nasze życie zamknięte w tej malutkiej osóbce było zagrożone a my nic nie mogliśmy zrobić, żeby mu pomóc. Tej nocy naprawdę po raz chyba pierwszy w życiu tak sie bałem. Nasz trzy dniowy synek chorował a my w środku nocy nie wiedzieliśmy co robić.
Boję się przypominać sobie jakie myśli mnie wtedy nachodziły, boje się, że jak zacznę to rozpamiętywać, jeszcze wrócą i znowu zagrożą zdrowiu i życiu naszego maleństwa.

Rano gdzieś koło 10 udało nam sie dodzwonić do szpitala, z którego nas wypisano. Zostaliśmy skierowani do lekarza pediatry pierwszego kontaktu. Tylko, że my nie mamy jeszcze lekarza pierwszego kontaktu bo Piotruś był w domu dopiero po południu dnia poprzedniego. Niby kiedy mieliśmy wybrać i zapisać go do lekarza?
No nic, zamiast planowanego ten dzień werandowania, poszliśmy od razu "na spacer" do przychodni niedaleko nas. W przychodni dowiadujemy się, że zapisów już nie ma i nie możemy zapisać Piotrusia. Słońce naprawdę ledwo stało na nogach, trzy dni temu urodziła, teraz nie wiadomo co się dzieje z naszym synkiem, na dodatek zamiast leżeć i odpoczywać trzeba biegać szukając lekarza, który łaskawie powie nam co się dzieje z naszym dzieckiem.
Dobra miałem nie przeklinać na blogu ale trafiła mnie
JEBANA KURWICA NA POLSKĄ SŁUŻBĘ ZDROWIA, KTÓRA MA W DUPIE PACJENTÓW!!!

Pytamy czy przyjmą nas prywatnie, Pani za ladą widzi chyba, że po prostu nie odejdziemy a jak nas spróbują wygonić to najpewniej ktoś z personelu zginie. Pobiegła do lekarki, a ta PINDA zasrana nie patrząc nawet na Piotrusia, zaleciła jechać do szpitala pod fachową opiekę. Nie wyszła nawet, nie spytała co dokładnie sie dzieje, nie uspokoiła, nie wezwała karetki (skoro zaleciła jechać do szpitala to chyba znaczy, że uważała że sprawa jest poważna). Nie zrobiła nic. Wypchnąć pacjentów za drzwi, umyć kaprawe rączki i sprawa zamknięta, a to że pacjent ma trzy dni i nie wiadomo co mu dolega to już jest nieważne.


"Wypchnięci" za drzwi decydujemy nic już nie odkładać, przekładamy w domu malucha z wózka do fotelika, wsiadamy w taksówkę i jedziemy do szpitala. W szpitalu na izbie przyjęć lekarze po zbadaniu i wysłuchaniu nas postanawiają zatrzymać Piotrusia na oddziale KPN (Klinika Patologii Noworodków).
Po przyjściu na oddział, pielęgniarki wypraszają nas na czas pobierania krwi i badania naszego maleństwa. Później już dowiadujemy się, że to po to, żebyśmy nie widzieli jak kłują naszego dzidziusia, pobierając Mu krew itp. W poczekalni Słońce płacze ja ledwo się powstrzymuję, i ostatecznie też pękam. Chlipiemy oboje, mi nie przechodzi przez gardło nawet jedno słowo pocieszenia, no bo jak tu pocieszać w takiej sytuacji? Co mam powiedzieć, że będzie dobrze, że wszystko sie ułoży? Nie, Jak coś się stanie Piotrusiowi nic już nie będzie dobrze i nic już sie nie ułoży. Świat przestanie istnieć, nasz świat zniknie.

W końcu pozwalają nam wrócić do synka, na ręce plastry, na piętach ślady po ukłuciach, biedaczek leży pokłuty, my wiemy, że to dla jego dobra, On nie wie dlaczego tak musi cierpieć. Po chwili przychodzi lekarka, wypytuje nas co i jak, pokazujemy jej nocną pieluchę. Lekarka jest miła i delikatna, mówi żebyśmy się nie martwili i że badania wszystko pokażą. Mówi też, niestety, że na oddziale nie można zostawać na noc i około 22.00 będziemy musieli iść do domu. A Piotruś zostanie sam w szpitalu...

Od rana nic nie jedliśmy, Słońce w trzecim dniu po porodzie, cały dzień siedzieliśmy w szpitalu przy synku, ja jeszcze poleciałem kupić laktator, żeby odciągać pokarm dla Piotrusia w nocy i coś tam jeszcze do jedzenia (rogal maślany dla Słońca, dwa pączki dla mnie - zresztą i tak byśmy więcej nie zjedli). Siedzimy w tym pokoiku, na ścianach jakiś Miś Puchatek, w rogu łóżeczko, wanienka, przewijak itp. Taka niby domowa atmosfera ale jak tu ukryć, że to szpital? W salkach obok jakieś dzieci w inkubatorach, jakieś matki z nimi, nikt sie nie uśmiecha a jeśli już to wszystko jakieś takie nerwowe, sztuczne. I nasz Piotruś leży i patrzy na nas, śpi albo je. A my patrzymy na niego i serce nam się kraje. Po prostu czujemy ogromny strach, smutek, rozpacz...

O 22.30 wychodzimy ze szpitala. Pielęgniarki na oddziale, zrobiły na Nas bardzo dobre wrażenie, i pewnie tylko dlatego udało nam się wogóle w jakiś sposób zostawić nasze dziecko w czwartej dobie życia na noc same w obcym miejscu. Po drodze - i już w domu - niewiele ze sobą rozmawiamy. Mi było na sercu tak ciężko, że aż fizycznie odczuwałem taką jakby obręcz na klatce. Po prostu mnie paraliżował strach o nasze maleństwo.

Nie umiem sobie wyobrazić co czuło Słońce tej pierwszej nocy bez dziecka, które urodziła zaledwie trzy dni wcześniej.
Po prostu nie umiem sobie tego wyobrazić.

poniedziałek, 16 czerwca 2008

Akcja P.

P - jak Poród.
P - jak Piekielny ból.
P - jak Przeogromne szczęście.
P - jak Piotruś.

Zaczęło sie jak zwykle znienacka. W sobotę było Opole, Słońce oglądało, ja coś tam dłubałem przy komputerze. Na chwilę przyszedłem, posłuchałem jak Feel zgarnia wszystkie możliwe nagrody i poszedłem z powrotem dłubać.
Tak po północy Słońce wyłączyło TV, ja komputer i zbieraliśmy się do spania. Podczas gdy Słońce poszło sie myć, ja w tym czasie położyłem się na naszej nowej dużej czerwonej kanapie, przymknąłem oczy i wyobraziłem sobie jak to Słońce mnie woła z łazienki, że jej wody odeszły. (Serio o tym pomyślałem). 10 sekund później Słońce FAKTYCZNIE mnie zawołało, że chyba jej wody odeszły.
I zacząłem uczestniczyć w tym śnie tyle że już na serio. Wody odeszły, ale nie to żeby jakimś chlustem, po prostu ciekło. Panika nas ogarnęła no bo niby wiemy co robić ale nigdy wcześniej tego nie ćwiczyliśmy. Jechać taksówką?, dzwonić po pogotowie?, torby niby przygotowane ale czy wszystko w nich jest. Sparaliżowało mnie. A w zasadzie nas. Przez chwilę nie robiliśmy nic, tak jakby się czas zatrzymał i nie wiem ile to trwało.
Sekundę później przyszło jakieś takie ocknięcie. Na postoju przed blokiem nie było taksówek, zadzwoniłem po jakąś a Słońce zaczęło się ubierać. Szybki przegląd listy, dokumenty do plecaka, aparat, komórka do kieszeni, torby w rękę i idziemy.
Taksówkarz spojrzał, nic nie powiedział tylko radio ściszył i ruszyliśmy do szpitala.

W szpitalu na izbie przyjęć przywitała nas "wspaniała pani", która powiedziała, że nie ma przyjęć na oddział położniczy i że wszystko jest na kartce napisane. Po prostu zajebista pani. My tu w nerwach, nie wiemy nic, a ta nam się kartą zasłania. Dzwonimy do naszej położnej i mówimy w czym rzecz, na co ona, żebyśmy sie nie przejmowali tylko szli na badanie i zadzwonili do niej jak lekarz już powie co robimy.
Słońce poszło pod KTG a ja w poczekalni chciałem tą kartkę zerwać ze ściany i wepchnąć babsku do gardła, żeby sie udławiła. Głupia franca jedna, cieciowa baba, ogląda Opole (kabarety) i mówi nam żebyśmy sobie poszli bo przyjęć nie ma. Jak babsko chce Opole oglądać to niech kurna ogląda ja nie mam z tym problemu tylko niech nie podejmuje lekarskich decyzji czy Słońce może jechać gdzie indziej czy nie bo sie na tym Babsko nie zna. Nie zna się bo za dużo Telewizji ogląda, zamiast się uczyć.
No nic lekarz bada Słońce, rozwarcie na 3 cm czyli nie ma co nigdzie jechać, idziemy rodzić. Szybko przebranie i w drogę windą na górę.

Na porodówce okazuje się, że wszystkie trzy łóżka są wolne. Zastanawiamy się ze Słońcem po jaką cholerę ta kartka na drzwiach i to babsko w stróżówce? Polska służba zdrowia kolejny raz potwierdziła swoją "klasę". Położna jakaś taka oschła jakby z pretensjami, że ją budzimy podłącza Słońce do aparatury. No nic nasza położna jest już w drodze i faktycznie chwilę później wchodzi do pokoju a my oddychamy z ulgą, tym bardziej, że Słońce coraz bardziej zaczyna odczuwać ból. Położna zbadała, i co mnie nieco irytowało, rozpoczęła opowiadania że teraz kabarety w Opolu to już nie tak jak dawniej. Kurcze to Opole, myślę, będzie mi do końca życia we wspomnieniach towarzyszyć.
Chwilę później po kolejnym badaniu położna pyta czy chcemy znieczulenie bo to już czas i że Słońce ma talent do rodzenia bo bardzo szybko idzie. Ze względu na szyjkę spodziewaliśmy się, że będzie szło szybko, ale żeby aż tak?
Oczywiście bierzemy znieczulenie, a mnie położna prosi o zejście na dół do tego cholernego babska ze stróżówki i zapłacenie 600 zł.
Wracam z tym paragonem, anestezjolog już podobno idzie, a mnie już drażni, czy zdąży bo za późno dać nie można a Słońce widzę, że już naprawdę cierpi przy skurczach. W końcu weszła jakaś pani tak na oko dwa metry w pasie, w fartuchu (dosłownie) takim jakiego używają w masarniach przy obróbce półtusz wieprzowych. Pani mnie wyprosiła i chyba dobrze, bo bym mógł nie znieść kolejnego babska pastwiącego się nad Słońcem. Na szczęście okazuje się, że anestezjolog to długi i chudy jegomość, maksymalnie spokojny i powolny ale nie flegmatyczny. Taki dobry profesjonalista na oko. Ze dwadzieścia minut trwało, zanim mogłem wejść do Słońca ponownie. Po wejściu babsko numer dwa pyta czy zapłaciłem bo lekarz chce zobaczyć. No więc grzebię tam po spodniach, ręce mi drżą, to ubranko jednorazowe przeszkadza, w ogóle to wyglądałem jakbym sobie w spodniach grzebał za przeproszeniem. Pokazuję paragon babsku nr 2, a ta krzyczy na całe gardło "JEST". I sprawa załatwiona. Lekarz jeszcze wraca, pyta czy wszystko ok i idzie do siebie (na szczęście zabiera ze sobą babsko).

Słońce wyraźnie odetchnęło, i jej ulżyło. Ja też chociaż to nie mnie boli, ale jak widzę jak Słońce cierpi to jakoś tak nie mogę tego znieść. Położna coś tam jeszcze mówi, jakies takie dyrdymały o wspinaczce wysokogórskiej o kempingach nie wiem bo w ogóle nie mogę się na tym skupić. Słońce też, bo jak na chwilę zostajemy sami prosi mnie, żebym chociaż ja uważał i 'podtrzymywał' rozmowę z położną. Tyle, że mi to przychodzi cholernie trudno.

Mimo znieczulenia, niestety bóle coraz mocniejsze. Słońce zmienia pozycje, siedzi na piłce, klęka leży, widać, że cierpi. Położna zachęca i mówi, że dobrze jej idzie, a ja stoję jak kołek i trzymam Słoneczko za ramię. Mówił, że "dobrze Jej idzie" nie będę, bo Słońce nie lubi jak wypowiadam się na tematy, na które nie mam pojęcia co niestety mi się zdarza. Nie wiem jak wygląda poród dobry, a jak zły i dlatego wolę tym razem zamknąć dziób. Mówię jakieś inne "pocieszające" zdania no tak żeby Słońce wiedziało, że jestem po prostu obok niej. Bóle coraz mocniejsze, położna mówi, że to już końcówka i wychodzi na chwilę. Zza drzwi słyszę jak dzwoni i mówi "doktorze mamy poród"...

Pięć minut później w pokoju robi się naprawdę dużo ludzi, Słońce prze jak może ja stoję i nie wiem co robić. Na szczęście nikt nie zwraca na mnie uwagi i niczego ode mnie nie chcą, bo nie wiem czy byłbym w stanie chociażby ruszyć palcem u nogi. Położna prosi Słońce o jeszcze trochę wysiłku i parcia, i że jeszcze trochę i ten nasz brunecik wyjdzie do nas. BRUNECIK. Czyli myślę, włoski ma po mamie i faktycznie przy kolejnym skurczu widzę taki mały kosmyk włosków wystający z 'wiadomo skąd'.
Niestety jeszcze za tym skurczem kosmyk schował się z powrotem ale dwie minuty później kolejny skurcz i kolejne parcie i... stało się.

15.06.2008 godzina 05:10 rano. Piotruś wystawił główkę z 'wiadomo skąd'. Położna mu przełożyła pępowinę nad główką, Słońce jeszcze raz zaparło i mały wyskoczył do nas.
Jak się czuło Słońce tego nie wiem, pewnie jeszcze będziemy mieli czas o tym porozmawiać. W każdym bądź razie trzymając naszego oseska jeszcze na pępowinie na swoim brzuszku popłakało się. Chwilę później jakieś ręce wzięły małego i jakiś głos spytał czy przecinam pępowinę. Jakieś ręce - chyba moje - wzięły nożyczki i zrobiły co trzeba. Na wszelki wypadek złapałem nożyczki na dwie ręce bo gdzieś tam wyczytałem, że to trzeba mieć siłę i pępowinę przecina się jak kabel czterożyłowy. Bzdura, przecina się to jak tasiemkę.

Później pamiętam już tylko obrazy. Słońce pyta czy z dzieckiem wszystko w porządku, ktoś mówi że tak, ktoś inny przekłada Piotrusia i obraca go na różne sposoby, jakiś lekarz siada przed Słońcem, położna coś mówi, ja - stoję jak słup soli. W jakimś takim zawieszeniu stoję w połowie drogi między Słońcem a Piotrusiem i... NIE WIEM CO MAM ROBIĆ???

Gdzieś z oddali słyszę głos Słońca, czy z dzieckiem wszystko w porządku? Ale zaraz to już było to co ja jakieś kółko w czasie zatoczyłem? A może to Słońce drugi raz pyta? Nie wiem. Ktoś chyba mówi że tak, a Słońce patrzy na mnie i mówi żebym robił zdjęcie.
A ja robie chyba najgłupszą rzecz w całym moim życiu. Wyjmuję aparat i robię Słońcu zdjęcie. Słońcu, nie dziecku, tylko Słońcu. Jakbyśmy kurna na wycieczce byli i turysta M. pstryka zdjęcie swojej żonie na tle piramid. (Proszę szanownej wycieczki a tu państwo widzą pompę dyfuzyjną na tle rodzącej kobiety, po prawej zestaw do KTG, po lewej lekarz wyjmujący łożysko, a z tyłu młody człowiek, który 3 minuty temu przyszedł na świat. Po środku sali widzą państwo głupka z aparatem, który pstryka zdjęcia swojej żonie zamiast synkowi).

No nic, ta głupota będzie mi sie śnić po nocach. Słońce tłumaczy, że mam zrobić zdjęcie synkowi a ja zaczynam powoli odzyskiwać myślenie. Odwracam się i widzę szkraba naszego, do którego od dziewięciu miesięcy mówiłem przez brzuch. Skarb nasz najdroższy i najukochańszy. Naj naj naj...

Pytam czy mogę zrobić zdjęcie, na co lekarka mówi, że za chwilę. Patrze jej przez ramię i pokazuję Słoneczku kciukiem, że wszystko jest ok. Synek nasz jest już z nami i wygląda przecudnie. Lekarka wychodzi coś tam zapisać, a ja pstrykam pierwsze zdjęcie synka (umieszczone w poprzednim poście). Wraca lekarka i oznajmia nam uroczyście, że mamy chłopca, waga 3300 długość 55 cm. i otrzymał 10 punktów w skali APGAR.
Owijają nam synka w ręcznik kąpielowy (rożka nie wzięliśmy) i wypraszają mnie na chwilę z dzieckiem na korytarz podczas gdy reszta personelu zajmuje się żoną.

Synku nasz kochany pierwsze chwile te na korytarzu jakie spędziliśmy czekając na mamę to były chwile jakich nigdy nie zapomnę do końca życia. Ja wiem, że to brzmi banalnie ale dokładnie tak jest. Pierwszy raz jak odważyłem sie dotknąć Twojej główki, pierwszy raz jak wystawiłeś języczek, jak otworzyłeś oczka i spojrzałeś na mnie, jak sapnąłeś to było coś niesamowitego. Coś fantastycznego. Coś dzięki czemu zrozumiałem po co kręci sie ten świat.

Mam nadzieję być dobrym tatą. (Bo mamę masz świetną to już wiem:).