poniedziałek, 8 sierpnia 2005

Urlop

Witam wszystkich ponownie. Na początek pragnę przeprosić za tak długa przerwę. No cóż najpierw urlop później urwanie głowy w pracy no i na dodatek praca magisterska, którą usilnie próbuje napisać.

Tydzień jaki ze Słońcem spędziliśmy w Niemczech i we Francji był świetny. Przede wszystkim pogoda, która dopisała nam idealnie, a wręcz jak dla mnie to nawet trochę za gorąco było. Ale po kolei. Zaczęliśmy od przelotu do Frankfurtu. Przelot pierwszy raz w życiu tak więc i wrażenia niesamowite. Siedząc już na miejscu w samolocie nie czułem się zbyt komfortowo (swoją drogą siedzenia upakowane jak w polskich busach). Odczuwałem jakiś taki niepokój, pomieszany z ciekawością co skutkowało tym, że pociły mi się dłonie i jak Słońce zauważyło spociłem się pod pachą. No cóż pierwszy raz leciałem i tym to sobie tłumaczę, niemniej z nas dwojga tylko ja się denerwowałem a przynajmniej nie umiałem tego ukryć. Na całe szczęście nie miałem 'sensacji' żołądkowych, które zwykle towarzyszą mi w chwilach stresu. Przezornie dzień wcześniej nałykałem się węgla tak, żeby być zabezpieczonym z każdej strony.
Stewardesy rozpoczęły 'taniec', pokazując nam gdzie są wyjścia awaryjne, co robić jak będzie wodowanie albo stracimy szczelność itp. Później szybki start i po paru minutach już wysoko nad chmurami widać było jedynie malutkie plamki oznaczające miasta i wsie gdzieniegdzie przecięte linią rzeki. Generalnie widok piękny co widać na rysunku obok chociaż z pewnością nie oddaje on całości wrażeń (Kliknij na obrazkach aby powiększyć).
Przez całe 90 minut lotu z twarzą 'przyklejoną' do szyby oglądaliśmy widoki. Co prawda mniej więcej w połowie lotu wpadliśmy w turbulencje co nie było zbyt przyjemne, zwłaszcza, że widzieliśmy skrzydło samolotu latające tak, jakby się miało za chwilę urwać. Stewardesy nie były tym faktem szczególnie zaniepokojone tak więc i ja się nieco uspokoiłem, chociaż uczucie latania na wszystkie (dosłownie) strony w samolocie na 11000 metrów do najmilszych nie należy:) Szczęśliwie dolecieliśmy na miejsce co zostało przez pasażerów nagrodzone brawami dla pilota, co jak dla mnie i dla Słońca wiało trochę 'wiochą' no ale ponoć taki zwyczaj.



Dwie godziny oczekiwania na przyjaciółkę Słońca spędziliśmy na obserwacji ludzi na lotnisku. Uzbrojeni w jeden telefon komórkowy z uruchomionym roamingiem i dwoma bez roamingu (całkowicie bezużytecznymi) czekaliśmy cierpliwie aż się zjawi. W końcu przyjechała ze swoim chłopakiem i mogliśmy wybrać się do Heidelbergu a ściślej mówiąc do Plankstadt gdzie mieszkaliśmy. Już na miejscu okazało się, że Monika jest naprawdę dobrze przygotowana na nasz przyjazd.
Sama musiała chodzić do pracy, co nie przeszkodziło jej zorganizować nam czas i wypełnić go do ostatniej chwili. Naprawdę dobrze się dziewczyna przygotowała, mapki, foldery, bilety autobusowe co?, gdzie? i kiedy? mamy robić, wszystko było ustawione. W pierwszy dzień pojechaliśmy do Shwetzingen zwiedzać ogrody i zamek. Sam zamek jest kiepski i nie polecam całą godzinne zwiedzanie można określić jednym słowem nuuuuda. Zamek kiepski i radzę omijać go szerokim łukiem, no ale ogrody przy nim to już zupełnie inna bajka. Po prostu wspaniałe miejsce na odpoczynek. Fontanny, zagajniki, kwiaty, drzewa i wszystko pięknie zadbane zgodnie z niemieckim 'ordnung must sein'. Zdecydowanie polecam ogrody do zwiedzania.



Dugi i trzeci dzień poświęciliśmy na Heidelberg. Miasto z najstarszym w Niemczech uniwersytetem z pięknymi kościołami, ruinami zamku i wzgórzem filozofów. Malownicze uliczki i piękne otaczające miasto góry, być może nie jestem tym momencie obiektywny i wszystkie superlatywy jakie wymieniam mogą być 'skażone' przechwalaniem własnego urlopu niemniej Heidelberg naprawdę zrobił na mnie wrażenie. W pierwszy dzień jedna strona miasta w drugi kolejna po drugiej stronie rzeki z wspomnianym już wcześniej 'filosophen berg' i amfiteatrem wybudowanym w czasie prosperity trzeciej rzeszy przez jej najzagorzalszych fanatyków. Na marginesie mówiąc to nie polecam tego amfiteatru. Idzie się i idzie godzinami a widok taki sobie, ot zwykły amfiteatr na pewno nie zasługujący na 'trud' dotarcia do niego. Co ciekawe w tym jak i w innych miejscach, w których byliśmy to to, że na ulicach w Niemczech naprawdę nie ma śmieci. Nie wiem czy ludzie tam nie śmiecą, czy mają tak dobre służby porządkowe ale po prostu ulice są czyste. Zresztą nie będą się tu zachwycał czystością w Polsce też jest w miarę czysto a już na pewno idzie w ostatnich latach na lepsze. Mam nadzieje, że i pod tym względem niedługo dogonimy naszych sąsiadów. Ponadto przydało by się ich dogonić pod względem wysokości zarobków i stopy bezrobocia, ale tu tak szybko może nie być:). Wracając jednak do tematu. Heidelberg to kolejne miasto warte zwiedzenia i dwa dni to niezbędne minimum, żeby je jako tako zapamiętać.



Kolejne dwa dni to wycieczki po okolicy, rowerowe i piesze a w sobotę wyjazd do Francji a ściślej mówiąc do Strasburgu. Wyjazd połączony z piknikiem ale w odróżnieniu od 'pikniku pod wiszącą skałą' ten nie skończył się tragicznie. Przez granicę przejechaliśmy nie wiedząc kiedy. Po prostu w pewnym momencie napisy zaczęły się po francusku a skończyły po niemiecku. No cóż Unia Europejska:) Strasburg jest piękny z malowniczymi uliczkami coś jak Kazimierz nad Wisłą w skali makro. Zaliczyliśmy przejazd statkiem wycieczkowym co dało nam okazje z bliska obejrzeć parlament Europejski. Koniecznie, trzeba w Strasburgu pójść do katedry. Po prostu niesamowite wrażenie, no i koniecznie trzeba wejść na taras widokowy 66 metrów nad ziemią. Wchodzi się wąską (jednoosobową) wieżyczką z krętymi schodami. Wrażenie niesamowite, polecam wszystkim. Wieczorem chłopak Moniki (rodowity francuz) zabrał nas na typowe francuskie jedzenie gdzie skosztowaliśmy między innymi ciasta cebulowego czy ślimaków. Proszę się nie śmiać ani nie obrzydzać, ślimaki są bardzo dobre. Przed podaniem głodzi się je, tak aby pozbyć się ich naturalnego smaku więc ślimaki smakują tak, jak sos w który się je podaje. Hubert, dla odmiany, zamówił specjał francuski, którym były części rybiej głowy w galarecie... No tego to już nikt z nas Polaków nie miał odwagi spróbować. Jedzenie dobre ale w całym tym wyjściu do restauracji rozdrażnił nas nieco kelner. Kelnerzyna ów jak dowiedział się, że jesteśmy z polski zaczął głośno komentować jacy to Polacy nie są i generalnie widać było, że żartuje z nas (że piją dużo itp.). Hubert twierdził, że to taki zwyczaj francuskich kelnerów, że zachowują się po części jak aktorzy opowiadając dowcipy. Nie wiem czy to były dowcipy czy nie bo znam je jedynie z tłumaczenia Moniki, która jako tako umie po francusku. Jakbym znał francuski równie dobrze mógłbym być złośliwy i zacząć żartować z francuskiej 'resistance' podczas drugiej wojny światowej, no ale języka nie znam:). Po tych wszystkich wrażeniach, wróciliśmy do Plankstadt a w niedzielę rano przelot samolotem z powrotem do kochanej Polski, za którą już trochę tęskniliśmy. Jednak wszędzie dobrze ale w domu najlepiej. Fajnie było na wczasach ale po powrocie cieszyłem się już z tych czterech ścian, w których od roku mieszkamy. Na koniec już jeszcze jedno zdjęcie pokazujące jak pięknie jest ponad chmurami, z dala od trosk, nieżyczliwości czy nietolerancji. Po prostu spokój i cisza:)





Koniec;)

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Ależ relacja rozbudowana:) Zdjęcie chmur jest po prostu cudowne... Chciałabym to zobaczyć na własne oczy :)