czwartek, 11 sierpnia 2005

HBS

W tym tygodniu z racji tego, że pracuję od 14:00 postanowiłem rankami pozałatwiać kilka zaległych spraw związanych ze zdrowiem i zaległymi badaniami. Przede wszystkim wiszące od pół roku badania wzroku poza tym HBS no i 'onanizm naukowy' czyli kolejne badanie nasienia. Zacząłem właśnie od nasienia. Na recepcji jak zwykle tłok, tak więc oprócz mnie i lekarki o badaniu dowiedziało się kilka postronnych osób. W tym samym przytulnym gabinecie te same gazetki, nieco bardziej wymiętolone, to samo biurko, leżanka, krzesło i prześwitująca słomianka zakrywająca okno. Klimaty znane, tak więc nie zastanawiając się przystąpiłem do 'zbiórki' mojej połowy naszego dzidziusia. Musze przyznać, że byłem pod niejaką presją, ponieważ na biurku oprócz wspomagających gazetek były już dwie inne próbki badających się przede mną osób. (Pomijam tutaj fakt, 'profesjonalizmu' lecznicy, w której się badałem. Na próbkach jak wół były nazwiska osób. Nie sądzę, żeby byli szczęśliwi z faktu, że osoba całkowicie postronna dowiedziała się, że ONI tutaj byli:). Z racji ochrony danych osobowych w tym blogu nie będę tych panów wymieniał). Presja jaką czułem wiązała się z tym, że no cóż... widziałem ich próbki, ich możliwości i po prostu NIE MOGŁEM być gorszy. Na szczęście nie byłem.
Koniec, końców dopełniłem dzieła i wyszedłem z pokoju. Tym razem jednak nie towarzyszyło mi skrępowanie jak ostatnim razem. Badanie jak badanie. Ok trochę dziwne, ale generalnie nic szczególnego, nasienie też trzeba badać, a to że zbiera się je w dość specyficzny sposób to już na to nic nie poradzę. Tak jest po prostu organizm zbudowany. Tak jak ostatnim razem oddaliłem się w pośpiechu i niemalże zażenowaniu, tak teraz spokojnie wyszedłem, bez pośpiechu i bez nerwów. Widać doświadczenie robi swoje.

Następnie przyszła pora na HBS czyli inaczej mówiąc badanie mojego wirusa żółtaczki, którego jestem nosicielem, i z którym chcąc nie chcąc muszę żyć.
Pamiętam moment, kiedy się o nim dowiedziałem a było to niezbyt przyjemne.
Postanowiłem kiedyś z kolegą w imię dobra ludzkości oddać dobrowolnie krew. Samo oddanie krwi przebiegło bez problemu, klika minut 'dojenia' i już. Po oddaniu krwi, mimo że byłem po dużym śniadaniu poczułem się jakbym nic nie jadł od paru dni. Po prostu kolosalny głód. Na szczęście dostaliśmy talony na obiad i po 10 tabliczek czekolady na głowę. Jakoś tak trzy miesiące trzeba odczekać przed następnym oddaniem krwi i tak odczekaliśmy. Poszliśmy kolejny raz i tutaj na rejestracji pielęgniarka lekko mnie ścięła z nóg zadając pytanie:

- Czy pan nie dostał listu od nas?
- Jakiego listu? (zapytałem już nieco zaniepokojony)
- No nie może pan oddawać krwi. Zaraz lekarz z panem porozmawia.
- (zbladłem chyba, bo pani dalej mówiła)
- Proszę się nie niepokoić lekarz zaraz z panem porozmawia.

No tak, ja mam się nie niepokoić po czymś takim. Co miałem zrobić? usiadłem na stołeczku i czekałem a kolejka chętnych do okienka jakoś tak dziwnie odsunęła się nieco ode mnie. Oj miałem wtedy 'gonitwę myśli'.
Co się dzieje i dlaczego nie chcą mi pobrać krwi?
Jaki list ze stacji krwiodawstwa i dlaczego nikt nie chce mi nic powiedzieć?
Myślałem, że mam HIV lub AIDS, no bo w sumie dlaczego mieli by mi nie pobrać krwi, tym bardziej, że oddaje im krew dobrowolnie. W związku z najczarniejszym scenariuszem, bałem się, czy Słońce moje jest wolne od tego badziewa. Cholera niezłego stracha wtedy miałem. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że nie ma takiej możliwości, a życie seksualne jakie prowadziłem uniemożliwia złapanie tego wirusa tyle, że 'zdrowy rozsądek' nie był w stanie w tym momencie dojść do głosu. Byłem już wtedy ze Słońcem i tylko z nim, obydwie wcześniejsze dziewczyny raczej nie mogły być zarażone, chociaż jak tak siedziałem to i takie scenariusze przelatywały mi przez głowę. Mogło być tak, że zaraziłem się od jednej z nich, i nieświadomy żyłem sobie z nim a wirus cierpliwie rozwijał się w moim organizmie. W tym scenariuszu zachodziło prawdopodobieństwo, że zaraziłem moje kochane Słoneczko. Była jeszcze jedna myśl. Myśl, że to Słoneczko ma HIV a ja zaraziłem się od niej. Jest to jedyna myśl z tych nieszczęsnych trzydziestu minut, której się wstydzę. Wstyd mi, że tak pomyślałem i że wogóle taka możliwość pojawiła się w mojej głowie.

W końcu przeszła lekarka i zaprosiła mnie do gabinetu. Bez ogródek oświadczyła, że dawcą nie będę mógł być nigdy i moja krew została komisyjnie zniszczona. (Tak jakby mnie to interesowało czy moja krew została zniszczona czy nie i czy mi ja teraz oddadzą) Później poinformowała mnie o HBS i o tym, że jestem nosicielem wirusa żółtaczki. I to wszystko. Nie powiedziała nic więcej, dała jeszcze skierowanie do poradni chorób zakaźnych i do podpisania dokument, że o wszystkim się już dowiedziałem i że nie mam więcej pytań. Pytań nie miałem żadnych za to byłem w szoku. Ok już wiedziałem, że nie mam HIV ale stwierdzenie lekarki 'jest pan nosicielem wirusa żółtaczki' nie dawało mi spokoju. Na resztę dnia wziąłem wolne i pojechałem do Słoneczka. (To były jeszcze czasy kiedy mieszkaliśmy w dwóch różnych miastach i spotykaliśmy się weekendami). W pociągu uspokoiłem się nieco, ale jak doszło do momentu kiedy stanąłem twarzą w twarz ze Słońcem nie byłem w stanie nic wykrztusić. Wybełkotałem coś o wirusie, żółtaczce i nosicielstwie po czym autentycznie się rozbeczałem. (wstyd mi jak to pisze, ale normalnie, najnormalniej w świecie płakałem). Teraz będzie trochę pokrętnie ale wtedy myślałem tak:
Ja mam w sobie to badziewie, Słońce moje (wtedy zwane kwiatuszkiem:) jeśli będzie zarażone to znaczy że ją zaraziłem, i to JA będę winny jej choroby.
Jeśli nie będzie zarażone to świetnie, ale z drugiej strony trzeba będzie ograniczyć kontakty do minimum, żeby się nie zaraziła. Szlag mnie trafiał, bałem się i tego, że jest zarażona i tego że nie jest i teraz dla 'bezpieczeństwa' zerwie ze mną. Nie pamiętam już dokładnie ale chyba nawet zaproponowałem, jej coś w tym stylu, że nie powinna być ze mną.

Nie wiem co wtedy myślała, prawdę mówiąc nigdy o tym nie rozmawialiśmy, ale jak zwykle w 'swoim' stylu podeszła do sprawy logicznie. Naprawdę pomogła mi wtedy się uspokoić, dokładnie pytając co mi lekarz powiedział co wiem i generalnie przekonując, żebym nie wpadał w panikę. A ja nie panikowałem dlatego że mam HBSa, ale dlatego że mogę Ją stracić. Wracając do domu w pociągu naprawdę już dobrze się czułem i wiem, że zawdzięczam to właśnie mojemu Słońcu kochanemu, które potrafiło mi pomóc i wesprzeć w tamtej chwili. Wiem że mogę na Nią liczyć i to mnie uspokaja i naprawdę napawa radością. Jestem szczęśliwy, że jest ze mną a nie z nikim innym:). Pewnie się powtórzę ale kocham moje Słoneczko:).

Później wydarzenia potoczyły się w miarę szybko. Pierwsza wizyta w poradni chorób zakaźnych zaowocowała skierowaniem na badania. Z wynikami w ręku po tygodniu udałem się tam ponownie do doktora Szubiakiewicza, którego naprawdę należy chwalić za podejście do pacjenta. Sprawdził wyniki, stwierdził, że nie jest tak, źle i skierował na kolejną serię badań, już bardziej szczegółowych. Kolejny tydzień i już spokojniejszy ponownie do niego poszedłem. Okazuje się, że faktycznie mam pozostałości wirusa w organizmie (jak to stwierdził jest otoczka wirusa ale nie ma jądra odpowiedzialnego za jego rozmnażanie i replikacje. Coś jak samochód bez silnika). Pozostałości te najprawdopodobniej są wynikiem przebytej żółtaczki. Tyle, że żółtaczkę przebyłem w sposób utajony i dlatego wirus siedzi nadal. Jak bym normalnie zachorował, zżółkł i odsiedział 3-4 miesiące w szpitalu to teraz miałbym już przeciwciała i wszystko byłoby ok. Z racji tego, że mój organizm postanowił 'zadziałać' inaczej nosze w sobie niechcianego gościa a raczej miliardy gości bo przecież 'wirusów jak mrówków':). Jak powiedział lekarz do końca życia będę chodził na badania chyba, że jakimś cudem pozbędę się go co może się wydarzyć ale nie musi. Z drugiej strony istnieje u mnie ryzyko i prawdopodobieństwo zachorowania, przykładowo na marskość wątroby, ale ryzyko różnych chorób jest zawsze i w sumie każdemu może się coś przytrafić tak więc nie przejmuję się tym zbytnio. Teraz czekam na wyniki, a 17.08.2005 idę znowu do lekarza.
W zasadzie jestem spokojny, niemniej jakiś tam niepokój jest. Niepokój, czy wyniki będą dobre, tak jak były ostatnio i przedostatnio, czy na przykład pogorszyły się w zastraszający sposób.

I jeszcze jedna rzecz. Najważniejsze jest to, że Słoneczko nie jest zarażone a teraz jest już zaszczepione i bezpieczne. Ważne jest też to, że taka konfiguracja wirusa jaka jest u mnie nie powoduje zarażania innych, tak więc jestem stosunkowo 'bezpiecznym' osobnikiem. Jak powiedział doktor, według prawa polskiego mogę piastować wszelkie stanowiska pracy bez obawy na zarażanie innych. Mogę być opiekunką do dziecka, kucharzem, dyrektorem:) itp. Tylko, że na dyrektora raczej nie mam szans:).

Dobra nie przynudzam już. Pozdrawiam wszystkich czytających. Miało być jeszcze dzisiaj o paru innych rzeczach ale nie mam już siły pisać:)


P.S. Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz. Pomyślcie sobie jak czują się osoby, które mają AIDS i wiedzą, że nie ma dla nich ratunku?

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Wiesz, tego nie można sobie wyobrazić dopóki się nie doświadczy [oby nikt nigdy nie musiał wiedzieć jak to jest]. To tak jakby chcieć wiedzieć co to znaczy kopać dół nie mając nigdy w rękach łopaty.

Anonimowy pisze...

mój tata przed ślubem dwa czy trzy razy przechodził żółtaczkę ale to mu nie przeszkodziło w zdobyciu mamy :)

Anonimowy pisze...

Może dziwnie to zabrzmi, ale dobrze się to czytało. I ja też Cię pozdrawiam:)